W oryginale jest 1,5 kg mięsa, miałam chyba połowę z tego, ale resztę brałam w oryginalnych ilościach, czyli:
- 1/3 szklanki oliwy extra-virgin
- 1 cebula grubo pokrojona
- 1 marchew grubo pokrojona
- 1 łodyga selera naciowego, też grubo pokrojona
- sól, pieprz
- 1/2 szklanki białego wina
- 1/2 szklanki bulionu wołowego (dałam całą szklankę bulionu z kostki)
- 1 czubata łyżka kaparów
- 2 filety anchois (biorę takie ze słoiczka w oleju)
Oliwę wlać do patelni z grubym dnem (wzięłam brytfankę z takim dnem), włożyć mięso i postawić na dużym ogniu. Przysmażyć na brązowo ze wszystkich stron. Dodać marchew, cebulę i seler oraz pieprz i ciutkę soli (trzeba uważać, bo dodane potem anchois są niezwykle słone). Dobrze wymieszać i smażyć do 5 minut. Wlać wino, kiedy odparuje dodać bulion, częściowo przykryć i smażyć, często przewracając mięso, około 30 minut. Tak, tak - tylko tyle, bo w środku wołowina powinna być jedynie lekko ścięta. Ja moją cielęcinę gotowałam dłużej, musiałam więc podlać wodą, ale Krzysztof nie zawsze z chęcią zje lekko ścięte mięso. Jednak lepsze byłoby krócej gotowane.
Na koniec wyłączyć ogień, mięso pokroić w plastry a sos z dodanymi kaparami oraz anchois zmiksować do uzyskania gęstego kremu. Zaleca się podawać z purèe ziemniaczanym. Fantastyczny i niezwykle ciekawy smak!
A skoro już jesteśmy przy jedzeniu, to teraz może takie nietypowe drobiazgi.
Otóż dzisiaj do południa grabiłam całą przestrzeń ogrodu, głównie z piniowych igieł. Przy okazji zebrałam co nieco. Jednego nie jestem pewna - czy te grzyby są jadalne?
Przypominają kanie, nieprawdaż? Wolałam jednak nie ryzykować na proboszczu - amatorze grzybów, jutro ma wszak poprowadzić procesję :)
W klimatach jesiennych są pozostałe znaleziska. Na zbliżeniu to wygląda jak kamulce, a to szyszka piniowa z orzeszkiem w skorupce.
Oczywiście nie mogło tu zabraknąć włoskich orzechów. Te mnie bardzo zastanawiają swoim sposobem spadania. W moim rodzinnym mieście w pobliżu domu rośnie aleja orzechowa, tam owoce spadające były piękne, czyściutkie i zazwyczaj pełne. Tutaj na ziemi leżą orzechu w resztkach okrywy i bywają puste. Czy to wpływ suszy? Całe szczęście, że w czerwcu na nalewkę się nadają.
No i ostatnie jadalne skarby to ...
przepiękne kasztany.
W sklepach leżą obecnie w skrzynkach działu warzywnego, a zaraz obok nich suszony dziki koper włoski. Jak mi Ania wyjaśniła, używa się go jako przyprawy do gotowania.
Smacznego!
Hej
OdpowiedzUsuńPyszności! Ja dziś byłam na grzybach. Nie za wiele, ale na obiad będą! Już się gotują :-)... Gdyby było bliżej... Ten grzybek rzeczywiście wygląda na kanię, ale nie ryzykowałabym. My jesteśmy w Polsce, a toczymy nierówna walkę z orzechami włoskimi (pełne) - 4 drzewa :-(. Za to wymieniłabym chętnie jednego orzecha na kasztanowca z jadalnymi owocami :-). Jak smakują?
Nic to lecę kręcić placek ze śliwkami :-) U mnie też dziś kulinarnie :-)
Pozdrawiam,
Kasia
Pani Małgosiu-to nie są kanie!!!Mam nadzieję ze zostały wyrzucone:)
OdpowiedzUsuńChyba że mają ruchomy pierścień i nóżka grzyba jest w środku pusta.Trudno poznać na zdjęciu,chociaż kapelusz kanie przypomina.
OdpowiedzUsuńMałgosiu widzę,ze mamy tę samą książkę:) Ja tez ją mam i korzystam, są tam super przepisy:)
OdpowiedzUsuńPodobają mi się Twoje jesienne skarby, zwłaszcza jadalne kasztany. Jeszcze ich nigdy nie jadłam.
Pozdrawiam serdecznie :)
mniam,mniam uwielbiam kasztany,szczegolnie ze sola
OdpowiedzUsuńZa mięsem szczególnie nie przepadam, ale ten przepis w wersji z wołowiną, narobił mi ogromnego smaku! Na pewno w chwili kuchennego zwątpienia się nim "podinspiruję" ;).
OdpowiedzUsuńJa bym jednak obstawiała kanie. Troszkę podsuszone sztuki i może stąd te wątpliwości. Ruchomy pierścień, o którym mówiła poprzedniczka jest widoczny na grzybie leżącym kapeluszem do dołu. Trochę zjechał, ale mu wolno, bo jest w końcu ruchomy ;).
Kasztany urzekają widokiem, ale jak smakiem to jeszcze nie wiem :)
P.S. Bardzo lubię tu zaglądać, zawsze jest ciekawie i taki spokój bije zewsząd :).
Pozdrawiam,
Agata