poniedziałek, 21 stycznia 2008

~ NIEDZIELNA TRADYCJA

Udało się po raz kolejny zrealizować postanowienie niedzielnych wycieczek. Tym razem, ze szkodą dla psów – nie było spaceru, pojechaliśmy do Florencji. Chcieliśmy sprawdzić, o co chodziło w mailu, w którym zapraszano do zobaczenia innych niż zwykle sal w Palazzo Vecchio.



Pani w kasie na miejscu nic nie wiedziała o inicjatywie. Być może rzecz była wpleciona w normalny bilet? Nie weszliśmy więc, bo nie będąc pewną, że zobaczę coś nowego nie chciałam na nowo oglądać sal, które w 2006 rokuwykończyły mnie bałaganem estetycznym. Nie mogłam się oprzeć tylko podziwowi dla oryginalnego lwa z wieży Palazzo.



Ze spokojem udaliśmy się na spacer. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze raz na wystawę „Pane degli angeli”, gdyż chciałam sobie zapisać sobie dane dotyczące obrazów, które mi się najbardziej spodobały. Pogoda może nie rozpieszczała, ale wystarczyło stopni Celsjusza, by dać się nabrać reklamie, która widziana tylko częściowo wprowadziła nas w osłupienie, że za rzeką wyburzono domy i w dodatku widać błękitne niebo.



Następnie dostojnie przekroczyć Ponte Vecchio, snuć się uliczkami po drugiej stronie Arno, zajrzeć do sklepiku ze starociami i przejść następnym mostem z powrotem. Czy ktoś może mi napisać, co to za duży szczur pływał w tej rzece?


Już nie pierwszy raz go widziałam, ale nie umiem zidentyfikować. Wielkością przypomina nutrię, ale czy to to pływa na dziko? No bo te panienki to bardziej mi znajome.

Wstąpiliśmy do kościoła S. Maria Maggiore. Znaleźliśmy w nim jeszcze inny, ciekawy żłóbek. Klimat dziwiętnastowiecznej (? – interpretacja moja) Florencji z charakterystyczną architekturą w tle. Jak zawsze zadziwia mnie takie od niechcenia umieszczenie sceny przewodniej. Tutaj i tak nie było aż tak trudno odnaleźć lokum Świętej Rodziny.


Kościół sam w sobie bardzo przeładowany, z olbrzymią ilością wszystkiego – tak bym to nazwała. Nie idzie jednak obojętnie przejść koło niektórych rzeźb. Kogo nie wzruszy pieta albo nie przejmą kolana Chrystusa, temu może pogrozić diabeł okrutnik.





W końcu udało mi się też znaleźć niedrogą torbę mieszczącą kartki formatu A4, nadającą się w razie czego do przełożenia przez ramię, by jechać na rowerze i nie będącą li tylko torbą na „pomoce naukowe” na kurs włoskiego. Te cztery warunki wcale nie były łatwe do zrealizowania i już straciłam nadzieję na zakup, w wyobraźni widziałam siebie jeżdżącą z reklamówką. Tym bardziej, gdy kwiknęliśmy ze śmiechu po prezentacji na pewnym stoisku jednej z toreb: śliczna, skórzana, elegancka, w środku zmieściłby się mały urzędnik z papierami (przedziałki, kieszonki, bajerki); i „nieodzowna” lampka. No bo gdyby tak człowiek znalazł się w opresji, bez prądu… Krzysztof już chciał ponarzekać, że nie ma klimatyzacji, ale nie ma co wymagać za jedyne (!) 240 euro. Przy stacji zaglądnęliśmy do taniej księgarni, trudno było oprzeć się nabyciu kolejnego przewodnika po Toskanii za 5 euro. Muszę czem prędzej jeszcze tylko nauczyć się włoskiego – hi! hi! hi!
Dzisiaj poczyniłam ku temu drugi krok – drugą lekcję kursu. Takiego wysiłku umysłowego to już dawno nie zaznałam, zakończyłam więc silnym bólem głowy. O dziwo nie musiałam zażywać żadnej tabletki, po prostu wystarczyło mieć niespodziewanych gości jednego po drugim. Najpierw Ryszard na niespodziewany obiad – uff! jak dobrze, że istnieją zamrażarki a w niej już kiedyś zrobione pulpety. Potem Ania na herbatkę (z zaległym prezentem z Polski – przyprawy, wiedziała, co przywieźć, brawo!) i pogaduchy, niemal w drzwiach minęła się z Tomkiem. Następnie Msza i teraz pozostał jeszcze wpis i można ze spokojem powiedzieć, że dzień się pięknie kończy.

2 komentarze: