niedziela, 17 października 2010

ZA SIEDMIOMA GÓRAMI, ZA SIEDMIOMA ...

Był sobie zamek.
Koń daleko nie ujechał, gdy wyrastał następny zamek, i następny...
Zamki, jak przystało na tego typu budowle, były niemal niezdobyte i takimi niemal pozostały po dziś. A zamków tych mnogość rozsiana w Toskanii zdumiewa przybysza z kraju odległego.
Tętent koni zastąpił pomruk diesla i drogi ścieliły się asfaltowe, choć dzięki niesfornemu cicerone GPS zdarzyło się i szutrem dążyć ku celowi.
Cel zaś był prosty, jeno drogi kręte. Zamki obaczyć, zachwycić się i w pełnym zadowoleniu ku domostwu wrócić.
Bajkowa więc to wyprawa była, tylko jej uczestnicy jacyś tacyś współcześni.
Tym razem w trzyosobowym składzie postanowiliśmy poszperać w pobliżu Monteriggioni. Wcześniej poszperałam wśród internetowych zasobów i wyznaczyłam listę obiektów. Na szczęście opis ich położenia czasami był niedokładny a i mapa Toskanii i tak okazała się być jeszcze zbyt mało szczegółową, dzięki temu zaznaliśmy i dreszczyków emocji zgubienia trasy i radości, gdy oczom naszym ukazywał się następny zamek.
Na początek przywitały nas poranne mgły, które czyniły krajobraz mięciutkim, przytulnym i lekko sennym. Krzysztof mówił w domu, żebym nie zabierała okularów słonecznych; jak dobrze, że go nie posłuchałam.
Pierwszym poszukiwanym był zamek Strozzavolpe.
Konstrukcja oryginalna notowana była już w XII wieku, zachował się z niej pierścień murów, reszta pochodzi z XVIII wieku. Ponoć można w nim zobaczyć kolekcję starej broni. W tym celu trzeba by się skontaktować z właścicielami. Ale jak? Czekać pod bramą w wieży? Zawołać głośno, tylko kto usłyszy? Niewiele okien widać z bliska, jedno malutkie klatką na ptaki świadczyło o jakichś mieszkańcach. Oprócz mostu zwodzonego, dostępu strzeże głęboka fosa.
Z daleka widać było, że mury kryją wewnętrzny budynek. Wyobraźnia podpowiadała dawne czasy.
Pod zamek podeszliśmy drogą biegnącą naokoło niego, bo na początku onieśmieliła nas tablica z napisem "własność prywatna", lecz wróciliśmy już prosto, starymi zarośniętymi schodami, skąd już kusiło vilaggio Luco. Można podejrzewać, że to rodzaj podzamcza z kilkoma zabudowaniami i maluśkim romańskim kościołem bez absydy. Jedyne żywe stwory to koty, a tak to nikoguśko. Gdzie są ludzie? Ktoś tu jednak mieszka, bo i auta stoją i nawet przystanek dla szkolnego autobusu oznakowano.
Następny punkt wyprawy to garnizon Monteriggioni. Ani jednego zdjęcia nie zrobiłam, bo miasteczko obfotografowałam już wcześniej wielokrotnie. Dla odmiany w te mury można wejść bez problemu i ludzi tu spotka się znacznie więcej. Nawet jakiś zagubiony bus z Japończykami się trafił.
Ja miałam bardzo uduchowiony cel - sklep z butami. Omal nie popełniłam zakupu, ale nóżka niekopciuszkowa u mnie. Trzeba się dalej rozglądać.
Kolejną na mapie piątkowej wyprawy była Abadia Isola. Sama osada czasu wiele nam nie uskubnęła, a jednak zabawiliśmy tam ponad dwie godziny.
Już wiecie, dlaczego?
Obiad - obiad w "Legendzie braci" (zakonnych).
Ale zanim przejdziemy do posiłku zaglądamy w zakamarki i podziwiamy panoramę z Monteriggioni na horyzoncie.
Sama Abadia jest położona na trakcie starego szlaku pielgrzymkowego Via Francigena. Te oznakowania zresztą napotykaliśmy niejeden raz podczas wycieczki.
Wokół cysterskiego opactwa wyrosło małe urocze borgo. Kościoła w stylu lombardzkiego romanizmu nie zobaczyliśmy wewnątrz, trzeba by się umówić z paniami dzierżącymi pieczę nad kluczami. Zdjęcie z kartką o tym informującą na wszelki wypadek zrobiłam, a nuż się kiedyś przyda? Jest nadzieja, że cały kompleks powróci do życia, czy to w świeckiej czy w religijnej formie, gdyż na terenie klasztoru widać było rozpoczęte prace remontowe.
Pozaglądawszy osadzie w zakamarki zasiedliśmy do obiadu.
Trochę sobie pofolgowaliśmy. Dobrze, że potrawy były podawane w ilości, nazwijmy to, francuskiej. I tak ledwie zmieściłam zamówione danie. Niby była to tylko połowa talerza przystawek i drugie danie (kurczak nadziewany), ale przedtem podano nam jeszcze małe co nieco od restauracji, czyli jeszcze ich mini przystawki oraz absolutna rewelacja - półmisek różnych słonych wypieków do posmarowania obłędną słoniną z przyprawami. Właściwe to mogłabym już skończyć na tym pieczywie. Ale dopiero po nim pojawiły się dwa musy wątróbkowe, w tym jeden w sosie karmelowym. Przyznam, że słodkie połączenie akurat zjadłam niechętnie, ale i Tata i Krzysztof i owszem i tak. Do przystawki zaserwowano nam niebiański wermut. Przez wiele lat miałam uraz do tego trunku, bom się kiedyś mocno nim struła.
Kurczak też był niezwykle wykwintny i mile pobudził moje kubki smakowe.
Na koniec dostałam od przystojnego i z ekspresją obsługującego nas kelnera mały zestaw słodkości. Dostałam tylko ja, he he he.
Wybornie uposażeni w wyśmienite samopoczucie kontynuowaliśmy tropienie okolicznych zamków.
Dojechaliśmy do Castel Pietraia (bądź Pietraio). Pierwsze wzmianki o nim znaleziono w dokumentach z XII wieku w niedalekiej Abadia Isola. Nie widać w nim typowego zamku, wyraźnie przerodził się w rezydencję z akcentem na zamieszkanie a nie obronność, widzimy więc dosyć swoisty zespół budynków o zwartej zabudowie, wręcz wrastających w siebie. Ich ustawienie w naturalny sposób tworzy wewnętrzny dziedziniec. Obecnie jest to hotel i gospodarstwo oferujące własne wina. Chyba skutkiem sjesty nie spotkaliśmy żadnych mieszkańców, tylko dwoje turystów oraz panią w recepcji.
I ostatni w planach był zamek o wdzięcznej nazwie Chiocciola, czyli ślimak. Lecz tu się zaczęły schody, a raczej zakręty. Bo nie za bardzo wiedziałam dokąd mamy jechać, w opisie znalezionym w internecie było napisane, że nie znajdziemy drogowskazów, lecz mamy szukać gospodarstwa o tej nazwie oraz, że jest ono na drodze między Monteriggini a Sovicille. Mapa nie chciała podpowiedzieć, czy dobrze jedziemy a że nieopodal Castel Pietraia było widać Strove, to ruszyliśmy w jego kierunku. Z daleka kusiła romańska absyda. Niestety dojścia do niej nie znaleźliśmy, a sam kościół był zamknięty, jednak znać, że to żywa parafia. Obok świątyni stoi wymuskany budynek plebanii. W ogóle całe Strove jest wielce zadbane. Ciekawe, czy stanowiło w dawnych czasach jakieś powiązane z odległym o 500 metrów zamkiem?
Przy wyjeździe z parkingu zobaczyłam mapę z oznaczonymi zamkami tego terenu. Mapa jakoś dziwacznie acz przyjemnie namalowana nie dopomogła nam w znalezieniu Ślimaka.
Pojechaliśmy dalej przed siebie, wybierając drogi na wyczucie. Przez dłuższy czas jechaliśmy zalesionymi terenami Montagnoli. Co pewien czas mijaliśmy zaparkowane samochody. Najpierw podejrzewałam ludzi o zbieranie grzybów, bo właśnie te okolice podano w menu naszego obiadu jako źródło prawdziwków w tortellini zjedzonych przez Tatę. Faktycznie zobaczyliśmy i grzybiarzy, ale większość okazała się zbieraczami kasztanów. Ludzie szli wzdłuż drogi, nie wchodząc w głąb, bo tylko tam mogli szukać, gdyż tereny zadrzewione kasztanami są prywatne i często pojawiał się napis zakazujący zbierania ich owoców. A że sezon na kasztany w pełni to i trafiliśmy w pewnym momencie nawet na żniwa w pięknie położonym lesie kasztanowym. U nas jedno nędzne drzewko w ogrodzie dostarcza nam tyle, żeby sobie raz uprażyć, ale mąki to my z własnych kasztanów nie zrobimy. Zresztą nie za bardzo wiedziałabym, co z nią począć. Wiem, że się piecze z niej ciasta, smaży coś w rodzaju naleśników, ale wszystko to wydaje mi się dość ciężkie, gumowe i mnie nie kusi.
Jedziemy, jedziemy, aż dojeżdżamy do skrzyżowania z drogowskazem informującym, że do Sieny mamy 8 kilometrów. Eeee, dzisiaj w planach nie było Sieny, no to po chwili zjeżdżamy na Florencję, by jeszcze za chwilę dowiedzieć się, że mamy tylko parę kilometrów do Monteriggioni. Zrobiliśmy więc pętlę. Zanim jednak dotarliśmy do Monteriggioni nagle z daleka ukazało nam się jeszcze jedno zamczysko, a właściwie to dwie niedaleko od siebie położone obronne budowle. Skoro nie znaleźliśmy, tego, które miałam w planach, to może by tak skręcić do tych na widoku?
Pierwszy "zamek" Villa La Magia z bliska okazał się bardzo prywatnie zamieszkany.
Drugi z daleka zadziwiał konstrukcją. Wygląda to tak, jak by na willi wyrosły gęsto wieże. Przystanęliśmy, by zrobić zdjęcia z widokiem starej bramy i ... kwiknęłam ze śmiechu, bo odczytałam, że mam przed sobą Zamek Chiocciola. Ów ślimak, który dał nazwę całej budowli jest klatką schodową wewnątrz okrągłej wieży, na której szczycie umieszczono metalową chorągiew z wizerunkiem powolnego zwierzątka. Jak wiele zamków w Toskanii, tak i ten korzeniami sięga średniowiecza. Pod zabudowaniami odkryto nawet ślady osadnictwa paleolitycznego. Ciekawym jednak biegiem losu eksponaty trafiły do ... British Museum.
I to już był na pewno ostatni punkt naszej wyprawy. Uff! Jednak coś jest w człowieku, że ma potrzebę wypełnienia planu. Oto mapa podróży.

Jeszcze słychać za nami tętent koni zbłąkanych rycerzy.

A o powodzie użycia takiej barwy ramek w kolażach w następnym wpisie.

7 komentarzy:

  1. Takiej Toskanii nie było mi dane zobaczyć. A szkoda.
    Dlatego dziękuję Małgosiu, że mogę dzięki Tobie zajrzeć w takie miejsca. Pozdrawiam Iwona

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolor ramek kojarzy mi się prawdziwkowo-kasztanowo...
    Szkoda, że Was nie zaniosło w okolice Colle di Val d'Elsa. Tam też by się i Wam, i Tacie podobało. Do miasteczka można zajechać od tyłu, od góry (to droga na Volterrę), gdzie jest parking tuż przy Porta Nova. Wiem, co mówię, bo choć parking tego lata był nam zasadniczo niepotrzebny :) :(, to go dwa razy z powodzeniem użyliśmy. A miasteczko z pewnością warte odwiedzin.
    Kinga z Krakowa

    OdpowiedzUsuń
  3. a nie mogłaś wcześniej za tymi zamczyskami wyruszyć ? też za nimi przepadam a byłam tak blisko :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne zdjęcia i bardzo ciekawa relacja z wycieczki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Słoneczka nie było. Jedzonko jej! "Prezent" od kelnera sygmatyczny. Taką Toskanię można zobaczyć tylko gdy jest się tam dłużej, szkoda. Dzięki za odkrywanie. Pozdrawiam z zimnej Warszawy.

    OdpowiedzUsuń
  6. Kingo w samym Colle już byłam, choć widziałam tylko jego połowę mniej więcej. Tm razem chciałam wyszukać sobie i Tacie bardziej kameralne miejsc.
    Pani Mażenko ależ słońce właśnie było, tylko takie lekko jesiennie niemrawe, okulary jednak bardzo się przydały.

    OdpowiedzUsuń
  7. Lubię oglądać Toskanię Twoimi oczami Małgosiu.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń