czwartek, 28 kwietnia 2011

NA RYMPAŁ

W slangu złodziei oznacza to włamanie z łomem, ale już w Słowniku Beskidzkiego Traktu ten zwrot kojarzy się z wędrówką prosto przed siebie, bez względu na teren. Nasza niedzielna wyprawa była oczywiście bliższa drugiemu znaczeniu, choć zachłanność odwiedzanych miejsc wypełniała nas jak u włamywaczy. Jeszcze, jeszcze i jeszcze.
Przyczynkiem do obrania kierunku było jedno zdjęcie napotkane w internecie, resztę pozostawiliśmy wycieczkowemu żywiołowi.
Na początku miał być to tradycyjny poniedziałkowy wielkanocny piknik, lecz przeniesiony na niedzielę, żeby nie utknąć w korkach. Niedziela została, i owszem, ale piknik rozmył się po południowej wizycie gości. Towarzyszyliśmy im w poczęstunku i zrezygnowaliśmy potem z jedzenia, bo ciasto nas niosło przed siebie. A dokąd?
Jak dotąd rzadko wybieraliśmy się na wschód od Autostrady Słońca, w dolinę rzeki Arno (Valdarno). Poszperałam za miejscami niezbyt odległymi, ale obiecująco się zapowiadającymi. Odwrócę kolejność wycieczki, gdyż nie umiałabym jak Hitchcock utrzymać Was w napięciu, a pod powiekami został mi głównie obraz z pierwszego miejsca. Poczekajcie na niego proszę.
Zacznijmy więc od  Pian di Scò, i jednego tylko tam obiektu - Pieve di Santa Maria, przedziwnie usadowionego kościoła. Odwrócony plecami do ulicy, a właściwie to uroczymi absydami, które od razu wiodą nas w dawne wieki aż po czasy romańskie i wiodą też w poszukiwaniu wejścia. Makieta wewnątrz uświadamia, jak cały zespół budynków wtulił się w siebie otwierając jedynie na (nomen omen) boskie widoki ścielące się u jego stóp.
Portal zdaje się być mało efektowny, pięć ślepych arkad i dwa okna, bardzo proste zdobienia, żadnej rzeźby Mało zachęcające, ale wejdźmy. Mistyczny półmrok powoli ujawnia wnętrze. Kościół w ciągłym użytkowaniu, wypełniony kwiatami na Wielkanoc. Mój wzrok jednak nieomylnie wędruje ku kolumnom, by na ich szczycie w kapitelach dać ucztę romańskiej rzeźby. Niestety nie wszystkie są tak pięknie zdobione, wiele wieków ukruszyło proste pierwotne piękno świątyni. Choć przyznam, że późniejszy dodatek w postaci pięknie namalowanego "Opłakiwania" z chęcią bym przygarnęła.

Jedziemy dalej, drogą o nazwie "Siedem mostów". Nie liczyłam, ale faktycznie trochę ich napotkaliśmy. Wszystko przez to, że trakt wiedzie poboczem wzgórz, poprzez gaje oliwne i winnice. Zachwyciły mnie całe pola irysów o barwie wypłowiałego fioletu. Czy to jakiś rodzaj lokalnej tradycji? Skąd ich tam tyle? Nawet ostra czerwień maków nie zdołała odwrócić wzroku od fioletowych połaci. 

Nagle na zakręcie drogi, w Montemarciano, wyrósł następny ciekawy w bryle kościół. Tu już nie ciągnie go do góry dzwonnica. Wyrósł więc przysadziście, bardzo horyzontalnie. Właściwie nazywa się on Oratorium Matki Bożej Łaskawej, której wizerunek karmiącej Dzieciątko widnieje na ołtarzowym fresku. Mimo niezaprzeczalnego uroku, mnie to dzieło skojarzyło się z serialem "Allo, allo!". Po powiększeniu domyślicie się sami, dlaczego.
Nie zabawiliśmy długo w tym miejscu. Jak przed siebie, to przed siebie, z ryzykiem, że się coś ominie. Szukając nazwy kościoła wypatrzyłam, że samo borgo, do którego prowadziła prostopadła do naszej trasy ulica, też było godne zajrzenia. Zapisuję na specjalnej mapie "do zwiedzenia".
Tymczasem zapraszam Was do górskiego miasteczka, którego ciszę sjesty zakłócał szum rwącego potoku przecinającego Loro Ciuffenna. Ciekawa byłam, co jest tam tak specyficznego, że zaliczono je do jednego z 16 najładniejszych miasteczek w Toskanii. 
Nie wiem, czy diabeł tkwi w tłumaczeniu? Bo Loro Ciuffenna określa się słowem "borgo" - co słowniki tłumaczą jako osadę, wieś, przedmieście, a nawet podzamcze. Jeszcze takiej prywatnej listy sobie nie utworzyłam, ale mam wrażenie, że byłaby bardzo odmienna od tej na stronie najładniejszych miasteczek Italii.
Nie, nie - nie było niezadowolenia, miłe miasteczko z mieszkańcami dogorywającymi po najważniejszym wielkanocnym posiłku, jakim jest niedzielny obiad. 

Wszystko pozamykane, oprócz jednej enoteki, a mieliśmy chęć na lody. Trudno!
No i w końcu mamy początek. Od tego miejsca zaczęliśmy i to ono zapewne stało się powodem, że wszystko inne zbladło. Otóż na samym wstępie naszej wyprawy zawitaliśmy do Gropiny. Auto zostawiliśmy przed znakiem informującym o strefie ograniczonego ruchu. Nic dziwnego, wąska droga asfaltowa nie dawała szans na mijankę, a poza tym ta mała osada zasługiwała na ciszę.
Zatrzymaliśmy się więc przed kapliczką - co ciekawe, także tyłem ustawioną do przybywających..
Najpierw rozrywkę miały smoki, zwłaszcza Boguś, bo jeden kot na jego widok zwiał na drzewo, a drugi - strażnik Gropiny - wręcz przeciwnie. Gdyby chart umiał się wspinać, to by to uczynił ze strachu przed bojowym kotem. Na zdjęciu widać tylko jego wchodzenie w ostry wiraż na widok kociej akcji obronnej. 

Potem zagłębiliśmy się w sielskość i ciszę otoczoną kojącymi oko i duszę krajobrazami. Cywilizacja ma tu niewielką siłę przebicia, dlatego jedna z niewielu osób przez nas spotkana przypomniała nam scenę z filmu "La Passione", gdy ktoś chcący skorzystać z telefonu komórkowego udawał się do jedynego punkt w miasteczku, gdzie łapał zasięg. Chodziła nerwowo z laptopem w rękach, usiłując połączyć się ze światem. 
A ja tam wolałam zapomnieć o całym Bożym świecie, bo znalazłam się w romańskim raju.

Gdy na zdjęciach zobaczyłam fasadę, myślałam, że spotkamy się z ruiną. Biel alabastru w niewielkich oknach była tak łudząco podobna do nieba na znalezionym przeze mnie zdjęciu. Ciekawa jest ta jakościowa zmiana barwna z bieli w ciepłe, jasne brązy które widzimy we wnętrzu.

Ale pozostańmy jeszcze przy fasadzie. Od razu widać, że i tu sięgnęło panowanie Medyceuszy, a właściwie jednego z ich członków, papieża Leona X. Tuż nad samym wejściem swoimi nieporadnymi sześcioma skrzydłami chce nas otulić Serafin. Wśród niewielu elementów wyróżniających się na ścianie frontowej, wysoko nad okrągłym oknem wystaje biała głowa białogłowy. Podejrzewa się, że to Matylda z Canossy, chyba jedna z najbardziej znaczących kobiet Półwyspu Apenińskiego, żyjąca na przełomie XI i XII wieku.
To już nam mówi o wieku kościoła, do którego weszłam. A jednak jego korzenie dalej, o czym świadczą wykopaliska, do których prowadzą schodki w nawie świątyni. Niestety, nie można było tam wejść. Doczytałam potem, że podłoga kryje starsze mury sięgające VIII wieku. 
Do zadowolenia wystarczyło mi jednak to, co się znajdowało powyżej poziomu posadzki.
Najpierw podeszłam aż po prezbiterium, gdzie koronkowo ulokowały się dwa rzędy arkad. 
Ale byłam rozdarta, bo już mnie ciągnęła mijana po drodze ambona. Cudeńko! Dech zapiera, słowa zabiera. 
Datowana na pierwszą połowę IX wieku. Dosłownie i w przenośni przeplata się w niej bogata symbolika chrześcijańska. Mamy tu zachwycający przykład wyrafinowania i dbałości o szczegóły, który wskazuje, że artysta był przygotowany technicznie i merytorycznie do wykonania swojego dzieła. Przyglądając się rzeźbom i reliefom na pewno znajdziemy wśród nich podstawowe dogmaty wiary chrześcijańskiej, takie jak np o Trójcy św. 
Konstrukcja wspiera się na kolumnach, dwóch z tyłu o przekroju prostokątnym i dwóch splecionych ze sobą na wzór elementów zdobniczych używanych przez ofitów (najstarsze sekty gnostyckie z Syrii i Egiptu przyjmujące węża jako symbol gnozy - poznania).W rozumieniu chrześcijańskim taki element ma symbolizować właśnie Trójcę Świętą - kolumny to Bóg i Syn, a węzeł to Duch Święty. Ambona niczym cała religia chrześcijańska wspiera się na Trójpostaciowym Bogu. Dwanaście postaci ze wzniesionymi modlitewnie rękami wieńczących splecione ze sobą kolumny  to apostołowie w chwili zesłania Ducha Świętego, ponad nimi są ognie symbolizujące tę chwilę. W dole okrągłego korpusu ambony ciągnie się fryz z przeplecionych  gałęzi dębu - symbolu siły i zbawienia. Prostopadle do nich umieszczono ewangelistów, poczynając od dołu św. Marka pod postacią lwa, św. Mateusza jako człowieka z księgą oraz św. Jana zobrazowanego przez orła. Na lewo od nich jest bogaty relief ukazujący człowieka gryzionego przez dwa węże, a pod nimi syrena o dwóch ogonach. Zapewne mamy do czynienia ze światem pokus, reprezentowanym przez węże i syrenę. A obok nich Serafin - istota z najwyższego chóru anielskiego. Nie był wysyłany jako posłaniec, bo uważa się, że jego niezwykły wygląd mógł przerażać ludzi. To serafinom przypisuje się słowa hymnu "Święty", śpiewane podczas każdej Mszy św. 
Potem zaczęłam chodzić w tę i z powrotem oglądając kapitele.Osiołkowi w żłoby dano! 
Jedyna trudność to sfotografowanie, niestety oświetlenia dobrego nie było. Co dałam radę utrwalić, to prezentuję:
Po prawej stronie od wejścia na pilastrze locha karmi swoje maleństwa. Spotkałam się z wyjaśnieniem, że jest ona symbolem obfitości, a cztery warchlaki to cztery pory roku. Pojmuje się ją też jako Matkę Kościoła. Po jej prawej stronie czai się wilk, a po lewej - także wilk z rozwartą paszczą, upatrzył sobie owcę na ofiarę. 
Następnie kolumny odrywają się już od ściany i widzimy na nich:
Jeźdźca uzbrojonego w tarczę i lancę który walczy z dwiema demonicznymi postaciami. Przypuszcza się, że jest to Cesarz Teodoryk, którego bardzo podobne przedstawienie widnieje ponoć w katedrze San Zeno w Weronie.
Robi się coraz groźniej. Następny kapitel przedstawia tygrysa i lwa zaciekle walczących ze sobą. Widać jak jedno zwierzę wykrzywia pysk z bólu, gdy drugie zatapia w nim swoje zęby.
Odczytanie roślinnej formy z następnej głowicy przysparza problemy nawet botanikom. Jedni twierdzą, że to winogrona, inni uważają że to pinie. Malutka różnica!
A orły? Na pozór sympatyczne, majestatyczne, ale nie chciałabym się znaleźć na miejscu ich ofiar. 
Nie mogło zabraknąć mojego ulubionego motywu - akantu. Z czasów starożytnych przejęto symboliczne uhonorowanie nim zwycięzców, przy czym w chrześcijaństwie tym zwycięzcą jest Chrystus. 
Na innej kolumnie wśród liści akantu skryła się ludzka twarz, a z innej mało doświetlonej strony, czyha na nas diabeł.
Przepięknie, jak to tylko w romanizmie mogło się przytrafić, wpisał się w formę kapitelu tronujący Chrystus, otoczony aureolą typu mandorla (migdałową, obejmująca całą postać). 
Chyba najwięcej ruchu kryje kolumna ze sceną Sądu Ostatecznego, podczas której wyznaczana jest kara za grzech żądzy. Po lewej siedzi starzec ciągnący się za brodę, co jest z antyku wziętym gestem złości. Moje zdjęcie nie ukazuje całego bogactwa sceny. Trzech kobiet z rozpuszczonymi włosami i obwisłymi piersiami, karmiące smoki o rozwidlonych ogonach. Widoczna  niewyraźnie jest jedna z nich, po prawej stronie.
Na drugim prostokątnym pilastrze przysiadła chimera, czyli rodzaj hybrydy lwa, smoka i węża. 
Niestety nie udało mi się sfotografować wszystkich kapiteli. Nie chciałam posługiwać się lampą błyskową, która za bardzo spłaszcza zdjęcia. Następnym razem, jeśli kiedyś on nastąpi, wezmę ze sobą jakąś silną latarę.
I to był koniec początku naszej wycieczki. Nie byłam przygotowana na to, co napotkaliśmy podczas wędrówki. A że jestem jeszcze ciągle pod wielkim wrażeniem miejsca, nie darowałam sobie wyszukania klucza do odczytania romańskiej sztuki, która kryła się na wzgórzu ponad doliną, której rzeka zagraża ciągle swoimi powodziami. Mam cichą nadzieję, że ktoś kiedyś skorzysta z tego, co tu napisałam i lepiej ode mnie odnajdzie się w Pieve San Pietro di Gropina.
Przy okazji tworzenia tego wpisu trafiłam na wiele nowych informacji o rejonie Valdarno, będzie do czego wracać!


mapa wycieczki 


12 komentarzy:

  1. Ładne mi na rympał. Piękne mury, wiosna w rozkwicie.. Proszę następną taką wycieczkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak Ty pięknie opisujesz romańska świątynię! Ech masz kobieto dar...
    K

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,
    bardzo ładne miejsca! polemizowałam bym jedynie... nad brakiem zachwytu nad Loro Ciuffenną, może to dlatego, że zawsze "biorą " mnie malowniczo położone miejsca.... i to że byłam tam w czasie fantastycznych jesiennych kolorów ( listopad ) i cała dolina mieniła się zółciami pomarańczami, w ogrodach srebrzyły się oliwki, fasady domów zdobiły fioletowe bugenwille a drzewka khaki uginały się od pomarańczowych owoców. Poza malowniczością byłło też coś jeszcze....

    Natomiast irysy o tej porze raczej są powszechnie obecne w Toskanii, może tylko większa rabatka zdziwiła Cię Małgosiu? I jako,że uwielbiają suche i skaliste podłoże to tak pięknie zdobią o tej porze boczne toskańskie drogi. A propos irysów kto w maju jest we Florencji ( naprawdę nawet niecały maj) może skorzystać z niebywałej gratki: obejrzenia fantastycznego prywatnego ogrodu ( tylko w tym czasie jest otwarty dla zwiedzających ) obok Piazzale, po drugiej stronie nieco dłużej zaś otwarty jest ogród różany, z obu wspaniałe widoki na Florencję. Zresztą z wielu innych ogrodów też są piękne widoki, żeby chociaż wymienić najbardziej słynne ogrody Boboli czy mniej słynne Bardini.
    Pozdrawiam serdecznie,
    M

    OdpowiedzUsuń
  4. Małgosiu, ale ja nie napisałam, że się nie zachwyciłam, tylko wydaje mi się, że lista najładniejszych miasteczek jest dziwna.
    A co do irysów, to nie chodziło mi o te zdobiące pobocza dróg, tylko właśnie całe pola wśród gajów oliwnych. Nie spotkałam dotąd nigdzie takiego nasycenia tymi kwiatami.

    OdpowiedzUsuń
  5. Małgosiu to może bliższa sercu jest Ci lista : "Bandiera Arancione" od "I borghi piu' belli..." tam się o ile się nie mylę Loro Ciuffena nie załapała :-)
    Z irysami to pewnie jest tak, że trafiłaś pewnie w dobre miejsce w odpowiedniej porze, one krótko kwitną, za chwilę po nich śladu nie będzie... no a może jednak jakaś lokalna tradycja? jak szafranu wokół Florencji?
    pozdrawiam,
    m

    OdpowiedzUsuń
  6. Powiem Wam o irysach... Gdy po raz pierwszy jechałam do Włoch, jadąc przez Toskanię, w przewodniku przeczytałam, że wiosną można tam zobaczyć całe połacie irysów. Uważnie się za nimi rozglądałam, ale już ich nie zobaczyłam, bo podróżowałam w drugiej połowie maja. Zapamiętałam jednak, że oni tych irysów używają w przemyśle perfumiarskim. I oto, co znalazłam teraz:
    IRYS - gatunek wykorzystywany w perfumiarstwie pochodzi z Toskanii, gdzie pola irysów rozciągają się w dolinie rzeki Arno. Wykorzystuje się jego kłącza, a nie kwiaty. Aby otrzymać substancję zapachową 4-5 letnie kłącza suszy się na silnym słońcu, na lnianych dywanach. Następnie 2 lata przechowuje się w piwnicach w lnianych workach. Później kłącza są obierane, dzielone i rozdrabniane, gotowane (doprowadza się je do wrzenia) i wyciskane by wydobyć aromat. Absolut z irysa jest najdroższą substancją zapachową na świecie. Jeden kilogram esencji z irysa kosztuje 400 tyś. franków. Kłącza irysa florenckiego dają subtelną pudrowo-kremową nutę, delikatną i elegancką. Irys jest podstawą zapachu Armani Armaniego oraz Cabotine de Grés, wyczuwa się go w Chanel No19, Arpége Lanvin, Shalimar J. P. Gautiera i Vol de Nuit Guerlaina.

    Kinga z Krakowa

    OdpowiedzUsuń
  7. A opis produkowania absolutu irysa jakoś kojarzy mi się z książką "Pachnidło".
    Powiedzcie mi tylko, czemu ta książka kojarzy mi się z Florencją?????
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
  8. a propos jeszcze zapachów, wiadomo , że słoneczny, ciepły klimat pomaga w uwalnianiu olejków etercznych, w słońcu zazwyczaj rośliny o ładnym zapachu pachną o wiele intensywniej, ja nigdy nie zapomnę, gdy w ogrodach Boboli koszono praktycznie suchy trawnik- nędzne wspomnienie raczej....zielonej murawy. Pan robił mnóśtwo kurzu i z daleka byłam wściekła widząc to, bo tuman kurzu przesłaniał widok na Florencję, nie wspominając o hałasie.... ale gdy mimo wszystko zbliżyłam się i poczułam niesamowite zapachy mieszanki ziółek wybaczyłam i hałas i kurz..... poza tym z włoskich zapachów wiosennnych uwielbiam zapachy żarnowców no i oczywiście jaśmin ( gelsomino) no a ciut później lipy, u nas też już nieźle pachną,i może nigdy w Polsce nie natknęłam się na duże skupiska starych kwitnących lip ....we Włoszech np. nieodłacznie ten zapach kojarzy mi się z Certosa di Pavia.... no i nigdy nie zapomnę zapachu kwitnących gajów pomarańczowych na Sycylii, marzyłam ,żeby chociaż malutki słoiczek takiego zapachu wziąść ze sobą....
    za oknem w Krakowie koszą trawę....
    pozdrawiam,
    m

    OdpowiedzUsuń
  9. Czytałam, ten bogaty w szczegóły opis wycieczki, na raty.Chciałam, jak najwięcej zapamiętac.Zaciekawił mnie opis ambony i Cesarz Teodoryk uzbrojony w tarczę walczący z demonicznymi postaciami. Wspominasz, że taki sam jest w katedrze San Zeno w Weronie.Będę zatem go szukac, kiedy znów odwiedzę katedrę San Zeno w Weronie.Pozdrawiam. Bożena

    OdpowiedzUsuń
  10. Wspaniale sie czyta Twoje opisy Malgosiu! Po raz kolejny zachwycam sie tym, jak wiele z tysz wszystkich szczegolow udaje Ci sie zauwazyc i przedstawic w odpowiedni sposob :)
    Dziekuje tez za podeslanie mi tego linka w temacie kolumn; o ile wytlumaczenie to dla kolumn z Twojego zdjecia jest dla mnie calkowicie zrozumiale, to z tymi w San Quirico mam jednak lekki 'problem', gdyz kazda z nich sklada sie nie z 2, a z 4 splecionych czesci :/ Ale moze to tylko taki artystyczny 'dodatek'? Albo ja niepotrzebnie sobie komplikuje sprawy ;)

    Pozdrawiam serdezcnie!

    OdpowiedzUsuń
  11. Loro Ciuffenna to było pierwsze miasteczko, jakie poznaliśmy w Toskanii, a romański kościół w Gropinie był pierwszą świątynią, jaką tam zwiedziliśmy. Trafiony, zastrzelony... uzależnienie na całe życie :) W tych wyobrażeniach jest coś prastarego, pogańskiego, jakiś przekaz kompletnie już nieczytelny - świątynia ma swoją stronę internetową i rozszyfrowane na niej znaczenia płaskorzeźb, ale przeczucie jakieś każe wątpić w ich trafność... :) Kim jest na przykład jeździec, siedzący na karku wierzchowca, tyłem do kierunku jazdy, z głupią miną? Dlaczego apostołowie tak bardzo przypominają afrykańskie figurki? Zagadkowe miejsce... a na osobistą listę najpiękniejszych miasteczek, pani Małgorzato, wpisaliśmy jeszcze leżącą nieopodal, tylko wyżej w górach, maleńką Trappolę - krasnoludkiem miasteczko; coś czuję, że i panią by zachwyciła :)
    Pozdrawiam, Aldona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle to mam dużo do zobaczenia tam, z chęcią też wracam w miejsca już odwiedzonie. Wszystko przede mną :)

      Usuń