wtorek, 9 czerwca 2020

FLORENCKI TRYPTYK

Ostatni majowy tydzień upłynął pod znakiem florenckiej lilii. Nie tylko darmowe parkingi zachęcały osoby mieszkające w Toskanii do zwiedzenia jej stolicy. 
Opera del Duomo za darmo udostępniła katedrę, baptysterium, dzwonnicę i muzeum. Na Campanile Giotta nie udało nam się zarezerwować miejsc, byli szybsi od nas, ale pozostałe miejsca czekały z termometrem bezdotykowym na wejściu. 
Rozdzieliliśmy wizyty na każdy dzień osobno i tym sposobem w końcu zaznałam chociaż delikatnego nasycenia ulubionym miastem.

DZIEŃ I - IL DUOMO
Zaczęliśmy od katedry, świadomie wybierając najpóźniejszą z dostępnych opcji, by zostać we Florencji do późnego wieczora.
Oczekując na wejście obejrzałam sobie detale z fasady, oraz detalicznie przyjrzałam się rosyjskojęzycznemu mężczyźnie, ewidentnie nagrywającemu opowieść o Florencji.




Zanim wejdziemy do katedry, pozwolę sobie jeszcze pomarudzić. Zdumiewa mnie mierzenie temperatury, bo: 
1. W oczekiwaniu na wejście stoi się w słońcu i już wyniki się zakłamują, 
2. Można mieć podwyższoną temperaturę z różnych powodów, nie samym covidem żywią się choroby i nie wszystkie choroby z gorączką zagrażają bliźniemu.  
3. Włosi zapomnieli o niesamowicie przestrzeganej przez nich samych privacy. Nagle jest nieistotna, osoby postronne mogą dowiedzieć się ot tak czegoś o Waszym stanie zdrowia. 
Prowadzi to też takich absurdów, jakich zaznała znajoma, gdy w Pistoi chciała usiąść na kawę, dodam, że na zewnątrz. Uzyskawszy pozwolenie otrzymała formularz do wypełnienia, powiedziała, że właściwie to brakowało jeszcze tam tylko numeru konta. Obyła się bez kawy. W żadnym lokalu we Florencji nie spotkało nas takie badanie. Asia mówiła mi, że ponoć bary mają wybór między termometrem a ankietą, chyba Florencja o tym nie wie, na szczęście.

Jeśli chodzi o Duomo, poświęciłam się, dałam sobie zmierzyć temperaturę, nałożyłam maseczkę na pysk i ... otrzymałam jeszcze czujnik dystansu. Następne kuriozum, na które wydano zapewne sporo pieniędzy. Czujniki ciągle migają światełkiem, następnie buczą i wibrują, gdy zbliżamy się do innego czujnika. Tylko, od którego mam się oddalić, gdy wkoło spora grupa ludzi? "Dystanser" absolutnie nie zdaje egzaminu. 


Ale do brzegu:
Jeśli coś jest za darmo, to nie będę marudzić, że pozwolono nam zobaczyć tylko cząsteczkę katedry. Zamiast ławek uszykowano dla wiernych krzesła w odpowiedniej odległości od siebie i te oddzielono od zwiedzających, zapewne, żeby nie odkażać ich po wizycie turystów. 
Mimo, że katedra jest pusta do bólu, wypatroszono ją z wielu obiektów, z których np. dwa balkony chóralne można sobie obejrzeć w muzeum, robi wrażenie swoją potęgą. 
Starałam się przyjrzeć witrażom, bo często są jakoś mniej zauważane, z zaskoczeniem odkryłam, że niektóre nie przepuszczają światła. Potem przypomniałam sobie wizytę w warsztacie witrażu i z bliska oglądaną "chorobę" szkła. Pewnie te, które nie przepuszczają promieni słońca, czekają w kolejce na uzdrowienie. 







Kilka dni wcześniej, podczas, pierwszego po kwarantannie, pobytu we Florencji, weszliśmy do katedry na modlitwę (osobne wejście po prawej stronie, blisko transeptu). Poczucie ogromu było jeszcze większe, bo oprócz strażników, byliśmy jedynymi wizytującymi świątynię. 
Podczas wizyty turystycznej maksymalnie wykorzystaliśmy dany nam czas, wyszliśmy ostatni, dzięki czemu łatwiej było robić zdjęcia, łącznie ze sferycznym.






Wizyta uświadomiła mi, że ostatni raz byłam we wnętrzu katedry (nie licząc przejścia na kopułę) 16 lat temu. Muszę kiedyś nadrobić to zaniedbanie, może pokuszę się wtedy na jej opisanie, tym bardziej, że mam genialne dwa tomiszcza poświęcone Il Duomo. 
Po zwiedzeniu muzeum wyruszyliśmy na spacer. Tym razem kierunek Santa Croce. Na placu niesamowita atmosfera, pełno dzieci grających w piłkę, jeżdżących na rowerach, czy też ochlapujących się wodą. Nie mogłam nasycić się tym widokiem. 






Wiele osób reagowało na moje opisy nieturystycznej Florencji słowem paesone. Wyjściowe słowo paese może oznaczać kraj, krainę, ale przede wszystkim to wioska. Paesone jest doskonale przetłumaczalne na język polski - to nasza "wiocha". 

Następną korzyścią pustej Florencji było spróbowanie schiacciaty z bardzo słynnego "All'Antico Vinaio". Lokal zrobił tak zawrotną karierę (o czym mówią 353 tysiące obserwatorów na Instagramie, czy nowe placówki nawet w Mediolanie), że dostać się tam nie jest łatwo, trzeba stać w długiej kolejce, by spróbować pajdy obficie wypełnionej nadzieniem. Zazwyczaj odrzuca mnie od takich popularesów, ale przyznam, po zakupieniu schiacciaty o nazwie Dante (karkówka, ser stracchino, truflowy sos i rucola), że nie dziwię się wszystkim amatorom tego fastfooda, kosztującego tylko 5 euro. Tylko, bo jest tak obfity, że nie dałam rady zjeść całej porcji, więc miałam jeszcze posiłek następnego dnia. 



Większość jadła gdzieś w pobliżu (można było kupić tylko na wynos). 
My, zaopatrzeni w pyszności  "Według starego winiarza", dotarliśmy na schody przy Piazzale Michelangelo, by podziwiać cudowny spektakl słońca zachodzącego nad Florencją, gdy ciepłe promienie zamieniają rzekę w świetlistą wstęgę przecinającą miasto.
Nie my jedni byliśmy złaknieni pocztówkowych widoków, więc było to miejsce, które owego dnia pobiło rekord liczbowy zaludnienia. Miło było słyszeć gwar dolcefarniente i ... dokarmiać wróble z ręki








DZIEŃ II - BAPTYSTERIUM
Zanim weszliśmy, zupełnie niezamierzenie załapaliśmy się na atrakcję w postaci przelotu formacji wojskowej tworzącej trójkolorowe wstęgi dymu.  Uczczono w ten sposób święto powstania Włoskiej Republiki, przypadające na 2 czerwca. Akcja była rozciągnięta na cały tydzień,  przelot odbywał się nad dużymi miastami, ale też i nad tak małymi jak Codogno, miasteczkiem zapisanym w historii covidu. Wiedziałam, że samoloty mają przelecieć nad Florencją, ale trudno było o precyzyjną godzinę, szukałam w tę i z powrotem, bo bardzo chciałam zobaczyć ten niezwykły efekt. Wyobraźcie sobie, że dokładnie o godzinie wejścia do baptysterium przeleciała nad nami samolotowa formacja!


Baptysterium.
Ze względu na remont północne drzwi są wyłączone z użytku, a, zachowując reguły bezpieczeństwa, wizytujący muszą być wpuszczeni jednymi drzwiami, wypuszczeni drugimi. 
Nigdy wcześniej nie widziałam otwartej Bramy Raju, tym bardziej, nigdy nie wpuściła mnie do wnętrza. 

Jeśli remont, to należało się spodziewać, że część jest wykluczona z obserwacji. I tak było, zobaczyliśmy efektowne zdjęcie nagrobka antypapieża Jana, a nie oryginał. 

Ale i tak wyszłam z Baptysterium z totalnym bólem w odcinku szyjnym. Wszystko przez zadzieranie głowy i sycenie się detalami bogatej mozaiki. Zawsze zadziwia mnie sam fakt jej powstania. To nie czasy Bizancjum, to XIII i XIV wiek! Między autorami kartonów znajdziecie tak słynne nazwiska jak Cimabue i Coppo di Marcovaldo. 





Widzę, że i tu byłoby dobrze dłużej zatrzymać się nad opisem miejsca. Iluż rzeczy jeszcze Wam nie opowiedziałam?
A może chociaż zechcecie się razem ze mną porozglądać po Baptysterium? Kliknijcie na link do zdjęcia sferycznego

To był krótki wypad, prawie bez spaceru po mieście. 
Do zapamiętania na pewno scena z panią konserwator na wysięgniku, opukującą kamień po kamieniu. Nie dość, że praca mozolna, to jeszcze na takiej wysokości, że już tylko z tego powodu nie mogłabym być konserwatorem kamieni. 




DZIEŃ III - KATEDRALNE MUZEUM
I tu zaczęło się od przygody. Tym razem wybraliśmy parking położony bliżej katedry, bo nie mieliśmy zbyt dużo czasu, żeby ze spokojem zdołać pojawić się na zamówioną godzinę. Wjechaliśmy w strefę ograniczonego ruchu i spokojnie jedziemy do celu, gdy nagle tuż przed garażem jakaś przeprowadzka zablokowała nam ulicę. GPS zwariował, nie wiedział, jak jechać, bo wszędzie uliczki jednokierunkowe. Postanawiamy zaparkować gdzie indziej, już wyjechaliśmy ze strefy, ale w ostatnim momencie przypominam sobie, że może to nas słono kosztować, bo inne parkingi były poza nią. Dzwonimy więc do wypatrzonego i prosimy o wyjaśnienie, jak dojechać. Bardzo rezolutna pracownica, pyta nas, gdzie jesteśmy, każe nam zostać na miejscu i przyjeżdża po nas skuterem pilotując do upragnionego celu. Uff!
Dochodzimy na miejsce spóźnieni, po drodze poinformowano nas telefonicznie, że absolutnie nie da się wejść o innej porze, niż się było umówionym. Absolutnie źle nas poinformowano, ale my absolutnie się tym nie przejęliśmy i weszliśmy bez przeszkód.

Muzeum już kiedyś trochę opisałam (pierwszy raz jeszcze w starszym wystroju, za drugim razem już po restrukturyzacji), więc teraz zostawię Was głównie z fotografiami. Zwrócę tylko uwagę na dwa obiekty:
1. Tył jednych z drzwi do Baptysterium, nigdy wcześniej nie zauważyłam tych lwów.

2. Konstrukcja wokół "Piety" Michała Anioła. Jakoś krótko przed kwarantanną przygotowano  podest, by ludzie mogli obserwować na żywo odnawianie rzeźby. Jak widać, prac jeszcze nie rozpoczęto, tylko dla efektu ustawiono trochę "gadżetów".




Tym razem zostaliśmy na obiad. Z dużą dozą niepewności, ruszyliśmy do "Leonardo", czy będzie otwarty? Serce znowu ścisnęło mi się na widok pustki. Pora obiadu tętniła tu zawsze tłumami. Obsługa pozostała jednak bardzo miła i pełna entuzjazmu, jako i wszyscy klienci, czyli oprócz nas jeszcze dwóch robotników. 



Na koniec tradycyjnie zapraszam do albumu, ale też i do impresji filmowych.



4 komentarze:

  1. Dzięki za Florencki Tryptyk! "Pobyłam" trochę z Wami w mojej (naszej) Toskanii...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za wycieczkę i przypomnienie jakie to piękne miasto. Pozdrawiam :-).

    OdpowiedzUsuń