I znowu kierunek wycieczki określił Krzysztof. Pod koniec wpisu wspomnę, w jak bardzo specyficzny sposób naznaczył cały wyjazd. Jego celem było spotkanie z pewną osobą, więc poszukaliśmy w pobliżu miejsca na obiad, a ja potem wypatrzyłam sobie, gdzie mogłabym poczekać, by dalej wspólnie kontynuować wycieczkę.
Zacznijmy od obiadu w "Edy Più".
Nie było nam dane zobaczyć wnętrz restauracji, wszyscy jedli na zewnątrz, ale sądząc
po galerii na ich stronie i po zjedzonych potrawach, warto absolutnie tam wrócić.
Jako, że ani Krzysztof, ani ja za dużo teraz nie jadamy, wystarczyła nam jedna przystawka, dzielona na dwoje i po jednym daniu (smażone w głębokim tłuszczu grzyby w cieście oraz dorsz gotowany w niskich temperaturach i przekładany plackami z soczewicy).
Jedyne, do czego miałam zastrzeżenia, to panna cotta, która chyba się zwarzyła kucharzowi i niedomagała od strony estetycznej, z wyraźnie wydzieloną żelatyną.
Nie zraziło mnie to absolutnie, a oglądane na sąsiednich stolikach potrawy wręcz kazały żałować, że teraz tak mało jem. Sama nazwa restauracji wydała mi się grą słów, może i tak jest? Bo "Edy" to imię założycielki, ale gdy się je czyta razem ze słowem "più" wychodzi fonetycznie po włosku: i jeszcze więcej. Z takim założeniem powinien wszak wychodzić każdy gość lokalu.
Warto tam się było wybrać też dla samego położenia, delikatne wzgórza nieopodal Lastra a Signa, blisko Florencji, charakterystyczne dla wiejskich przedmieść wąskie uliczki-wąwozy, wzdłuż których wyrosły wspaniałe wille, ogrody i gaje oliwne. Właśnie wśród oliwek musi parkować część gości restauracji, ale czyż to nie piękny sposób na parkowanie?
Potem zostałam podrzucona pod Pieve di San Martino a Galgalandi, ostatnie słowo oznacza położoną na wzgórzach część miejscowości o nazwie Lastra a Signa.
Kto już długo jest czytelnikiem tego bloga, na pewno pamięta słowo pieve oznaczające najczęściej romański kościół, pełniący w dawnych czasach funkcje nadrzędne nad pobliskimi parafiami, mający uprawnienia do chrztu okolicznych mieszkańców. Nie dziwi fakt, że to musiało być miejsce, w którym miałam poczekać na Krzysztofa.
Niestety, zastałam kościół zamknięty, obejrzałam sobie tylko portyk obejmujący kościół od wejścia i z boku nawy. Z romanizmu to już tu niewiele zostało, chyba trochę ściany na dole dzwonnicy.
Wcześniej nic nie przeczytałam o budowli, dzięki czemu jakoś mniej żałowałam, że zamknięta.
Poczytałam za to uważnie płyty nagrobne umieszczone na ścianie świątyni. Zawsze porusza mnie treść dawnych nagrobków, a to, że śmierć zabrała kogoś bliskim go kochającym, a to, że ktoś był pobożny, lojalny, a zabiła go azjatycka zaraza, albo że wart niestrudzonego przypomnienia chirurg, najsłodszy ojciec, swoim odejściem wzbudził powszechny płacz.
Zaczęło odrobinę kropić, więc usiadłam z książką na murku w portyku. Długo nie poczytałam, bo zauważyłam, że pod kościołem powoli gromadzą się ludzie.
Hmm, w niedzielę po południu to raczej nie na ślub, poza tym nie byli za strojnie ubrani. Ale może będzie jakieś spotkanie? Chrzest? Bingo!
Po chwili przyjeżdża proboszcz i otwiera kościół. Nikt jeszcze nie wchodzi, poza ... mną. Szybko załapałam, że mam niezwykłego farta i trafiłam na księdza, który na pół godziny przed chrztem przyjechał przygotować uroczystość (czyli stolik z misą chrzcielną i paschał).
Niby zazwyczaj tak to wygląda we włoskich parafiach, ale tutaj, zaraz po prawej stronie od wejścia zdumiewa mnie przecudna kaplica chrzcielna. Perełeczka, szkatułeczka.
Oniemiałam. Oko od razu przyciągają XV wieczne freski Bicci di Lorenzo, zapomniane przez stulecia i na nowo odkryte w 1891 roku.
Jeszcze chyba nigdy szerzej nie pisałam o tym malarzu, więc pozwolę sobie na biograficzną dygresję. Bicci urodził się we Florencji w 1373 roku. Był synem Lorenzo di Bicci, obydwaj byli przedstawicielami późnego gotyku, zwanego międzynarodowym (praktykowanym przez takie nazwiska jak Lorenzo di Monaco, Gentile da Fabriano czy Lorenzo Ghiberti). Uprawiany malarski styl spowodował niezłe zamieszanie w atrybucji obrazów, począwszy od Vasariego, który część dzieł przypisał Lorenzo, choć na pewno nie mieszały mu się, jak mogą mieszać się obcokrajowcowi, nazwiska i imiona. Lorenzo di Bicci - oznacza, że był to Wawrzyniec z rodu Bicci, natomiast Bicci di Lorenzo oznacza Bicciego, syna Wawrzyńca. Nasz Bicci przejął warsztat po ojcu, malował głównie dla kościołów, klasztorów, rzadziej do domów. Choć dzieła Bicciego rozpierzchły się po świecie, on sam działał właśćiwie tylko w Toskanii, a jego liczne obrazy, czy freski, można jeszcze mieć szczęście zobaczyć w miejscach, dla których powstawały, a nie tylko w muzeach. Zostawił po sobie wiele dzieł, nie pretendował do bycia prekursorem, mimo, że renesans nadchodził już wielkimi krokami. Także jego osobowość nie zapisała się wielkimi czynami, czy skandalami. Ożenił się z Benedettą Amati i miał z nią trzy córki oraz syna Neri - też malarza i właściwie tyle zdołałam znaleźć, co do samego jego życia. Resztę notatek biograficznych stanowi zazwyczaj długi spis dzieł, lepiej lub gorzej zachowanych po współczesność, co świadczy o wielkiej popularności artysty, gdy żył.
Starałam się jak najszybciej i jak najdokładniej obejrzeć freski zdobiące baptysterium. Na zewnątrz można zobaczyć Chrystusa na tronie pomiędzy aniołami, Św. Marcina dającego w jałmużnie swój płaszcz oraz Zwiastowanie.
Wewnątrz sklepienie ma dwie części, które wypełniają Ewangeliści i Doktorzy Kościoła Katolickiego (święci Ambroży, Augustyn, Hieronim i Grzegorz).
Wnętrze wypełnia sama chrzcielnica (wolałam nie zauważać tablicy z ogłoszeniami w pierwszej części) - szkoła Ghibertiego, zapewne niektórzy skojarzą jej panele z tymi z drzwi do florenckiego Baptysterium.
Na ścianie przeciwległej zawieszono Jana Chrzciciela przypisywanego Bernardo Daddi.
Domyślałam się, że mam maksymalnie pół godziny na zwiedzenie całego kościoła. Łapałam, co się dało w obiektyw, czasami zostawiając sobie na póżniej degustację detali, już tylko na fotografii.
Udało mi się nawet zrobić zdjęcie sferyczne, więc zapraszam do pokręcenia się po świątyni.
Nie tylko kaplica chrzcielna może zatrzymać swoim pięknem. Trudno nie spostrzec obrazów na bocznych ołtarzach, ale wzrok już powoli ściąga monumentalna renesansowa absyda.
Wielka ciekawostka, gdyż jest to dzieło architekta, który jednocześnie zapłacił za jego powstanie, o czym świadczą rodowe herby, był nim jeden z najbardziej znanych twórców renesansu - Leon Baptista Alberti, ten sam który zaprojektował Tempio Malatestiano, fasadę Palazzo Rucellai czy kościoła Santa Maria Novella. Skąd jego ślad w Lastra a Signa? Otóż Alberti był rektorem Pieve di San Martino i sam u siebie zamówił projekt na prezbiterium, nie doczekał się jednak końca prac, który nastąpił cztery lata po jego śmierci.
Na jednym ze zniszczonych fresków początkowo odczytałam św. Rocha, bo obok pojawił się pies, ale przecież pies nie gryzł świętego, więc, co oznacza ta scena?
Mamy przed sobą fragmenty fresku z życia San Donnino, którego imię absolutnie nic mi nie mówiło. Okazało się, że to IV wieczny męczennik przywoływany w przypadkach pogryzienia przez gady bądź właśnie psy. Że też tego nie wiedziałam, gdy raz w dzieciństwie, raz już tu w Toskanii zostałam pogryziona przez psy.
Pozaglądałam jeszcze do zakrystii, do korytarza, ni to składziku ni to galerii i musiałam wyjść, by nie przeszkadzać w uroczystości. Dużo zdjęć ma wątpliwą jakość wynikającą z pospiechu oraz tego, że dopiero tuż przed chrztem ksiądz włączył oświetlenie.
Kolumna portyku dała oparcie plecom, więc poczekałam tam na Krzysztofa, nie pomyślałam, że krata portyku będzie potem zamknięta. Na szczęście wypatrzył mnie proboszcz i podszedł, lecz wcale mnie nie wygonił, tylko wdał się w rozmowę ze mną. Schwaliłam go za kościół, skromnie odrzekł, że to nie jego zasługa, on tylko stara się utrzymać w nim jako taki porządek. Zapytałam, czy jeszcze czasami używa kaplicy chrzcielnej. Okazało się, że tak, że to tylko pandemia wstrzymała dobry zwyczaj, bo musiałby zgromadzić zbyt wiele osób na zbyt małej przestrzeni. Dowiedziałam się, że kościół zazwyczaj jest otwarty od 8 do 12, także w dni powszednie. Już na sam koniec wspomniałam, że czytałam o muzeum sztuki sakralnej (nie przyznałam się, że zrobiłam to podczas, gdy wewnątrz chrzcił dziewczynkę), a on wtedy powiedział, że jeśli chcę, to mogę obejrzeć zbiory. Przyznam, że zaskoczył mnie. Poprosił, żebym weszła przez kościół, gdzie na niego poczekałam, bo za mną zamknął już od wewnątrz świątynię, no, i kratę portyku. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy o wnętrzu. Opowiedział mi o kawałku drewna leżącego pod bocznym ołtarzem, którego przeznaczenie trudno było mi odczytać.
Otóż deszczowe wody wdarły się między mur dzwonnicy a dach nawy i w zauważalny sposób zaczynały wykrzywiać całą więźbę dachową. Ksiądz to zauważył i interwencja konserwatora przyszła na czas, sklepienie się nie zapadło, a zmurszały fragment belkowania jest świadectwem, że blisko było do katastrofy.
Muzeum przy Pieve di San Martino, stanowi część sieci muzeów o nazwie "Wielkie małe muzea", więc być może można w nim robić zdjęcia, ale jakoś nie śmiałam nawet pytać, i tak dużo już otrzymałam, a skarbów w nim, oj! skarbów. Od naczyń i szat liturgicznych, przez rzeźby do obrazów, w tym tryptyk pochodzący z warsztatu Biccich - a jakże! Wpisałam się do księgi dziękując Bogu za ogromne piękno. Zapytałam się jeszcze, jak można zwiedzić te pomieszczenia. Otóż należy zadzwonić do księdza (znalazłam w internecie numer i adres mailowy, mam nadzieję, że są aktualne, bo zapomniałam zapytać - oto one: +39 055 8720008, s.martino-gangalandi@libero.it). Zapewniam Was, że warto zajrzeć, zwłaszcza zapewniam tych, którzy lubią niewielkie zbiory, którym można poświęcić w skupienia całą swoją uwagę.
Zostałam wypuszczona osobnym wyjściem, po prawej stronie kościoła. Już wcześniej zwróciło moją uwagę rzeźbioną ościeżnicą.
Niemal w tym samym czasie dotarł po mnie Krzysztof i dalej już ruszyliśmy razem. Celem było Montespertoli i jego "Wielkie Małe Muzeum" (nie spodziewałam się wszak zobaczyć tego pierwszego).
Byłam tam 15 lat temu i pamiętałam tylko, że ozdobą zbiorów jest "Madonna z Dzieciątkiem" Filippo Lippiego. Wtedy była wystawiona razem z "Madonną" z florenckiego Palazzo Medici, w ramach projektu polegającego na sprowadzeniu bardziej znanych dzieł do niewielkich muzeów i zestawieniu z tymi mniej celebrowanymi, tych samych autorów, bądź o tej samej tematyce.
Musiałam się przekonać, czy nadal średnio mnie zachwyca ta Madonna, zapamiętałam ją jako dysproporcjonalną, byłam przeświadczona, że to obraz z wczesnych lat działalności Filippo. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się wręcz przeciwnie, to późna praca malarza.
Pani sprzedająca bilety wyjaśniła, że widoczne zniekształcenie powstało świadomie, gdyż obraz miał wisieć obserwowany jedynie pod ostrym kątem. Obróćcie ekran zgodnie z ruchem wskazówek zegara i zobaczycie różnicę.
Za chwilę wrócę jeszcze do naszej improwizowanej przewodniczki, pozwolę sobie najpierw zachęcić Was do obejrzenia nie tylko eksponatów, ale i samych pomieszczeń dawnej plebanii, z pieczołowitością odnowionych.
A co do pani, to niech nie zdziwi Was, że bileterka wzięła się za wyjaśnianie sztuki, zdarzało mi się to już wielokrotnie, kiedyś nawet słyszałam pilnującą ekspozycji, jak wdała się w dyskusję z przewodnikiem omawiającym płaskorzeźbę Michała Anioła. Tym razem szybko wyszło na jaw, że mieliśmy do czynienia z historykiem sztuki, lecz wcale nie przy okazji rozmowy o Madonnie Lippiego. Otóż, wychodząc zapytałam, w jaki sposób można zwiedzić Pieve di San Piero in Mercato tuż obok, a pani rozbrajająco przyznała się, że możemy z nią pójść, bo ma klucze i jest autoryzowana do wpuszczania tam zwiedzających.
Co tam do wpuszczania! Ona weszła z nami i opowiedziała nam o kościele, który jest mocno przebudowany, przemalowany i niewiele w nim z romanizmu.
Jedynie chrzcielnica (temat pracy dyplomowej naszej bileterki) jest śladem klasycznie florenckiego geometrycznego romanizmu.
Wyszliśmy potem przejściem, które służy zazwyczaj tylko wchodzącym, gdyż pani zaleciła nam przyjrzeć się herbom rodu Machiavelli, są i wzdłuż wejścia i nad samymi drzwiami na zewnątrz.
Co robił ród Machiavelli w Montespertoli? Właściwie to mieszkał na nieodległym wzgórzu, w Zamku Montegufoni, obejmując swoją opieką całe terytorium, fundując pobliskim kościołom dzieła sztuki. O zamku kiedyś pisałam
(patrz artykuł: "Dawno, dawno"), umknęła mi wtedy jednak informacja o Machiavellich.
Na koniec wymyśliłam kolację w postaci lodów w Certaldo Alto.
Tu troszkę fart się odwrócił, a jako główny nieszczęsny wystąpił nasz świeżo umyty pojazd. GPS poprowadził szutrowymi drogami, pokrywając białym pyłem ciemno-szarą karoserię. Ja jednak byłam nadal przeświadczona o swoim szczęściu, bo lubię zobaczyć nowe miejsca, nowe krajobrazy, bo lubię być zaskoczona, że gdzieś po drodze natrafiliśmy na zerodowane wzgórza przypominające słynniejsze i większe Balze del Valdarno.
Certaldo Alto zachwyca mnie za każdym razem, upajam się jego ceglaną czerwienią, dodatkowo jeszcze ocieploną promieniami zachodzącego słońca.
A gdy się czasami podejdzie do murów, kusi widok San Gimignano.
Gdyby nie pora kolacyjna, to miasteczko chyba świeciłoby pustkami. My, zgodnie z postanowieniem zatrzymaliśmy się jedynie na lody, plus aperol, którego zdjęcia, gdziekolwiek go piję, wysyłam Kindze, już nawet nie pamiętam, dlaczego jakoś z nią trwale kojarzę ten świetny drink.
Myślę, że stan zaludnienia Certaldo zmieni się od 15 lipca, gdy na trzy dni miejscowością zawładną uliczne teatry. Widać już przygotowania. Na pewno w tym roku tam znowu nie dotrę, a myślę o tym od 14 lat. W 2021 na przeszkodzie stanęły "wakacje", ale o tym w następnych wpisach.
Już miałam wrzucone zdjęcia i chciałam kliknąć "opublikuj", gdy przypomniało mi się, że nie opowiedziałam o swoistym naznaczeniu wycieczki. Krzysztof pojechał do umierającej rodaczki, która zostawia męża i kilkuletniego synka. Wiem tylko, że rozmowy z tą panią są szczere, bez pocieszania, bo każde byłoby fałszywe. Pomyślałam sobie, że ta osoba już nie pojedzie na żadną wycieczkę, nie wyjdzie prawdopodobnie nawet poza dom, więc ja - uszczęśliwiona napotkanym pięknem - tym bardziej staram się je doceniać i dzielić się nim z Wami, bo piękno naprawdę uszlachetnia i Bogu dziękuję, że mogę je nadal chłonąć.