piątek, 7 maja 2010

DAWNO, DAWNO TEMU, ZA SIEDMIOMA WZGÓRZAMI ...

Takiej zaległości to jeszcze nigdy nie miałam. Już ponad miesiąc minął, gdy we wtorek po Wielkanocy „odrobiliśmy” zwyczaj poniedziałkowego pikniku. Tyle się potem działo, że nic nie sprzyjało pisaniu. Wolałam pilnować bieżących zapisków, bo ten i tak już należał do coraz bardziej mglistej przeszłości. Potem w końcu zabrałam się do pisania i, gdy już miałam niemal gotowy wpis tworzony bezpośrednio w edytorze bloga, palec mi się omsknął i „po ptokach”. Brak opcji „cofnij” wywołał we mnie zniechęcenie, a wycieczka wszak była taka przyjemna, że żal jej nie uwiecznić, tym bardziej, gdy za oknem ołowiane chmury, zimno, ciemno, że światło w pracowni o 12.00 muszę zapalać.


Nie będzie to pewnie tak świeży wpis, jakim mógłby być, gdyby powstał od razu po wycieczce. Trudno. Wracamy więc do wtorku 6 kwietnia. Na wyprawę wybraliśmy się w pełnym świątecznym składzie a więc i z Tatą i z psami.

Pomysł był prosty i klasyczny: kierunek Val d’Orcia. Piknikowe menu ograniczyłam do sernika z ricotty i herbaty, reszta czekała na nas gdzieś bez planu. Zaczęliśmy od La Foce, świeżej zielenią. Godzina była akurat na małe co nieco, sernik na stół, herbata do prostych filiżanek a dla wzmocnienia słodyczy cyprysy wędrujące zygzakiem.



Drugi punkt wycieczki to Ripa d’Orcia, do której mijając i podziwiając widoczki klasycznie kalendarzowe… nie dotarliśmy.

I to nie do końca pamiętam i rozumiem, dlaczego nie użyliśmy GPS (wielce prawdopodobne, że nie miał tego miejsca na swojej liście). Papierowa mapa szczegółowa Toskanii okazała się jeszcze za mało szczegółowa, wynikiem czego zahaczyliśmy jeno o Vignoni, które z kolei potem znalezione w maps.google w ogóle nie ma nazwy. A to bardzo ciekawe, bo wszak słynniejsze Bagno Vignoni z nazwy można by wnioskować było łaźnią tego, co odkryliśmy. No dobra! Nie o łaźnię wszak chodzi, tylko o termy. Ale zanim do nich dotarliśmy przespacerowaliśmy się po niezwykle uroczej pozamkowej osadzie Vignoni. Błoga cisza z błogimi krajobrazami, kamienne domy, olbrzymie kwitnące rozmaryny, kameralność – wszystko to wzbudziło we mnie chęć pozostania tam na dłużej, ale niestety nie znaleźliśmy tam ani okruszyny wyszynku, a zbliżała się pora obiadu.

Poszliśmy jeszcze kawałek drogą wiodącą od Vignoni w górę, lecz nie trafiliśmy na żadne wskazówki, czy Ripa d’Orcia przybliża się do nas, czy też my jesteśmy w mylnym błędzie. Woleliśmy nie ryzykować powolnego konania z głodu i zjechaliśmy na dół do Bagno Vignoni. Tam na pewno musi być jakaś cywilizacja!
Zaparkowaliśmy na dużym bezpłatnym parkingu (warto wiedzieć, że znajduje się on przy bocznej uliczce w prawo, po wjeździe do Bagno Vignoni). Tę miejscowość chętnie odwiedzają turyści ze względu na słynny plac, a raczej jego brak. Jest to chyba jedyna na razie spotkana przeze mnie miejscowość, w której centralny punkt pomiędzy domami miast piazzy wypełnia sadzawa, czyli, niestety, nieużywany basen z wodami termalnymi, które to właśnie miały być następnym punktem wycieczki. Ale najpierw zjeść!

Pierwszy lokal, mimo pustych stolików nawet na zewnątrz ponoć wszystko miał zarezerwowane. W drugim z wielką sympatią nas przyjęto. Nas wszystkich, a więc i dodatkowe osiem łap. Ponieważ wewnątrz było mało klientów mogliśmy usiąść, gdzie chcieliśmy. Kelner powiedział nam, że przy pełnym obłożeniu mają wyznaczony stolik dla właścicieli psów. I teraz brakiem pamięci mści się na mnie odłożenie zapisu, bo po prostu nie pamiętam, co jedliśmy. Chyba nam smakowało, chyba było bardzo ładnie podane, chyba…, coś mi się tylko kojarzy, że gdyby ktoś był wielkim żarłokiem, to musiałby zamawiać podwójne porcje, gdyż ich wielkość w normalnym wymiarze była taka na pograniczu zaspokojenia głodu. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że nie zamówiliśmy pełnego zestawu, tylko przystawki i jedno danie. Udało mi się zapamiętać, gdzie jedliśmy - była to Osteria Della Madonna, położona na narożniku placu, tuż przy kapliczce.
Po obiedzie zrobiliśmy rundkę naokoło basenu. i wróciliśmy na parking, gdyż poradzono nam nie iść pieszo do bezpłatnych niecek, tylko zjechać na sam początek Bagno Vignoni i tam skręcić białą drogą w dół. Trafiliśmy bezbłędnie, tylko okazało się, że mieliśmy błędne mniemanie o pojęciu „wody termalne”. Tych temperatura niewiele różniła się od ciepłego wtedy powietrza. Dawało to możliwość zanurzenia się, ale nie ogrzania, gdyby na dworze było chłodniej. Prawdopodobnie ta woda jest dużo cieplejsza w miejscu, gdzie wypływa i stygnie po dotarciu do term publicznych. Nie było też czuć siarki, widać te wody mają inny skład niż poprzednio zwizytowane przez nas Bagno di Petriolo. Za to wielkim plusem jest położenie tych niecek w Bagno Vignoni. Cudne widoki na Rocca d’Orcia podziwiane z zanurzonymi w przebłękitnej wodzie stopami natchnęły nas na udanie się na drugie spożywanie sernika właśnie do Rokki.


Samochód zostawiliśmy na parkingu przed bramą i zabrawszy koszyk mozolnie zaczęliśmy wspinać się po opustoszałym miasteczku. Kilkaset metrów dalej spotkaliśmy starca omotanego w gruby płaszcz i ubranego w futrzaną czapkę i , co przy upalnym niemal dniu wyglądało przedziwnie. Grzecznie powiedzieliśmy panu „buona sera” i się zaczęło. Pan okazał się być bardzo rozmownym towarzyszem – tak, tak – towarzyszem. Bo od razu zaprezentował nam się jako zagorzały komunista. Na chwilę nabrał głęboko powietrza, gdy się dowiedział, że Krzysztof jest księdzem, ale potem z chęcią dalej opowiadał nam swoją przebogatą historię życiową. I tutaj znowu mogę pomstować na moją niedoskonałą pamięć. Bo niewiele już pamiętam z opowieści Taurago Severiniego. Wielkie wrażenie wywarł na nas wyciągniętą z kieszeni niepozorną książeczką, mocno zniszczoną od używania. Manifest komunistyczny? Nie. Platon!

Podczas gdy my rozmawialiśmy ze staruszkiem, psom trafił się wielce bojowy kot, który na ich widok podszedł do nas cały najeżony i bezpardonowo zaczął na nie syczeć, by w końcu pacnąć Bogusia łapą z wyciągniętymi pazurami. Ten to miał poczucie własnego terenu! Respekt dla kota. Tato więc usiadł z psami w bezpiecznej odległości, a ja chyłkiem sfotografowałam naszego interlokutora oraz kota bojowego z Rocca d’Orcia. A tak niewinnie wygladał z tym języczkiem ciągle wystającym z pyszczka.





Wcale nie było łatwym oderwanie się od pana Taurago, w końcu napotkał obcych, którzy jeszcze nie byli znudzeni jego wojennymi i powojennymi losami, o czym wymownie świadczyły miny dwóch przechodzących mieszkańców. A nam było bardzo miło, wprost przepadamy za opowieściami starszych ludzi.

No i dotarliśmy do samej twierdzy. Nie mieliśmy żadnego zamiaru zwiedzać, tylko wyciągnęliśmy znowu sernik i herbatę dosypaliśmy do tego mnóstwo pagórków i całą ciszę, polawszy wszystko cudnym błękitem.


Po czym leniwie zeszliśmy do auta rozglądając się po miasteczku.
Jeśli chcecie zobaczyć letnią wersję Rocca d'Orcia zapraszam do starszego wpisu.
A na koniec portret Bogusia w Druzinkowej ramce z toskańską klasyką w tle.

6 komentarzy:

  1. Kolejna ciekawa wycieczka ,opowiedziana z pasją i radością... Nacieszyć się nie mogę ! Pisz Małgosiu! Pisz! :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Wycieczka zawsze pomysłowa. U nas wiosna na takim etapie jak w tle na zdjęciach. Książka dotarła pachnąca, nowa, moja a nie wirtualna jak blog. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Och Małgoś jak ja zazdroszczę tych widoków! Wspaniała wycieczka jak zawsze:)

    Pozdrawiam ciepło:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Małgoś, jak Ci się następnym razem omsknie, to spróbuj jednocześnie wcisnąć dwa klawisze: ctrl i z. Czasem pomaga.
    Kinga z Krakowa

    OdpowiedzUsuń
  5. Z przyjemnoscia przeczytalam i obejrzalam zdjecia :)
    Wszystko co piszesz jest ciekawe niezwykle i czlowiek nabiera ochoty na wyjazd z domu :)

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Cudne widoki. A przez ten serniczek, aż głodna jestem.

    OdpowiedzUsuń