poniedziałek, 17 czerwca 2013

CHRONOLOGICZNY FIKOŁEK

Siedzę nad dłuższym wpisem z pewnej wycieczki, ale zanim go napiszę, wkleję świeże impresje z wczorajszej wyprawy do Florencji, nie wszystkie, bo głównym powodem do wyprawy był znowu wykład, ale o tym później.
Wyjątkowo Grand Tour skrzyknął nas rankiem w niedzielę, ale dla wyjątkowego miejsca.
Zaraz po Mszy św. wsiadłam w  pociąg, miałam nadzieję, że porysuję jeszcze przed wykładem, bo według rozkładu jazdy pociągów, miałam być dużo wcześniej przed umówioną godziną.
Taaaa
Nie zdradzę dokąd jechałam, ale musiałam jechać z przesiadką, co nie okazało się takie proste. Ale o tym wspomnę przy relacji z wykładu.
Chodzi o to, że tachałam ze sobą sprzęt do rysowania, a mogłam go spokojnie zostawić w aucie, by dotarł do mnie wraz z Krzysztofem, który dołączył do mnie po odprawieniu Mszy św.
Skoro targałam ze sobą i poduszkę i duży szkicownik i przybornik, no i, oczywiście, aparat, plus książka do pociągu, to nie mogłam potem z tym zbyt długo spacerować. Najpierw pomyśleliśmy o obiedzie, a że w okolicy nie widać było żadnego wyszynku, ruszyliśmy do centrum Florencji.
Tym razem nie będę pisać o jedzeniu, choć ponoć flaki Krzysztofa były smaczne i ponoć robią tam pyszną pizzę, chodziło mi o miejsce, o którym kiedyś pisałam, czyli o wieży zamku Albertich.
Ja nie byłam zadowolona z carbonary, za to kilka kroków dalej znalazłam "ukojenie" w przepysznych lodach, w których absolutnym przebojem okazał się smak "after eight". Zawsze lubiłam połączenie mięty z czekoladą, a jeśli jeszcze jest ona chłodna i je się ją w spory upał, to nic tylko polecać Gelateria La Carraia (ma dwa lokale, myśmy kupowali w tym na Via de'Benci). Dobre wrażenie zrobił też obsługujący, miły, ale i domyślny. Po zjedzeniu lodów, weszłam do środka trzymając dłonie lekko do góry i chciałam zapytać się o kapkę zimnej wody. Jeszcze nie zdążyłam nic powiedzieć, a pan już namaczał papierowy ręcznik. Bravo!
Lekkie schłodzenie lodami dało na tyle wytchnienia, że dotarliśmy do Loggia dei Lanzi i zakończyliśmy spacerowanie. Krzysztof oddał się lekturze a ja rysowaniu.
W taki jeszcze nia najgorszy upał Loggia sprawdza się idealnie. Ani chłodno ani gorąco, można w niej siedzieć godzinami. Turyści doceniają czasami tylko te jej walory i kładą się opierając nogi o pomniki. Dwóch pilnujących panów ma co tam robić. Ciągle tłumaczą, że to muzeum, owszem w plenerze, ale muzeum. Nie pozwalają kłaść się, jeść.
Koło nas rozłożyła się grupka hiszpańskiej młodzieży. Dziewczyny bardzo zmęczone, oparły skądinąd zgrabne nogi i na zwróconą im uwagę usiłowały dość żywiołowo wytłumaczyć, że słabo im się od gorąca zrobiło.
Pilnujący pytał się nas i siedzące z drugiej strony niemieckie dziewczyny, o czym tamte mówią. Niemki, zgodnie z etymologią słowa, pozostały nieme. Wytłumaczyłam panu, że chyba im słabo i poprosiłam, żeby dał im pięć minut. Odpuścił, ale poszedł i opowiedział to koledze, chyba bardziej bystremu, więc wrócił wcześniej i powiedział, że jeśli im słabo, to mogą zadzwonić po karetkę.
Mogłoby się wydawać, że robi się mały zgrzyt, ale postawa pilnujących panów, bardzo mi się spodobała, gdyż potem jeszcze kilka razy podchodzili do dziewczyn i sprawdzali, jak się czują, z troską pytali, czy może jednak chcą skontrolować stan zdrowia. Młode Hiszpanki przekonały się do nich i spokojnie potem z nimi rozmawiały. Co ciekawe, one po hiszpańsku, oni - po włosku.
Na szczęście rysować mogłam bez przeszkód, wszak w muzeum pod dachem też można. No, chyba że zaliczyć jako przeszkodę defiladę prowadzącą zawodników na Piazza Santa Croce, gdyż akurat tego dnia był mecz między Zielonymi od św. Jana a Niebieskim ze Świętego Krzyża. Musiałam porobić parę zdjęć, zebrać kolekcję portretów.

Może taką piłkę z racji niewątpliwych egzotycznych jej walorów, byłabym w stanie obejrzeć, ale nie na patelni pełnej słońca, jaką jest Piazza Santa Croce. Gdy wracaliśmy na parking, widziałam z daleka kibiców "Niebieskich", na ich miejscu zaliczyłabym udar słoneczny.
Jeszcze jeden pan odrywał mój wzrok od rysunku. Tak elegancki turysta to absolutna rzadkość!

Trzeba było wracać do domu. Zdążyłam zrobić szkic. Lubię niedopracowaną formę, nie będę już nic poprawiać, to taki ślad ostatniej niedzieli.

I jeszcze kilka śladów fotograficznych:


10 komentarzy:

  1. "Elegancki turysta pod muszką" nastroił mnie na cały dzień. Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moszna jakas taka niedokladna,płaska,popracuj nad nią:))))to taki wdzieczny obiekt,Iwona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolałam zastosować dominantę w miejscu, gdzie się więcej dzieje :)

      Usuń
  3. A mnie się ten pan w kapeluszu z muszka bardzo podobał, taki niedzisiejszy nie mający niż wspólnego z klapkami bermudami i t-shirtem, lubię takich ogladać tez w Muzeum to jest szacunek dla sztuki według mnie oczywiście
    j

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to nie był przygodny przechodzień, ten pan miał przewodnik w ręce :)

      Usuń
  4. Rysunek niezwykle udany! w takiej atmosferze pewnie wspaniale się Ci szkicowało. Zdjęcia też takie dynamiczne, i oddające atmosferę miasta w taki dzień!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak ja lubię takie kolorowe tłumy . Oglądać oczywiście z odpowiedniej odległości. Pan do złudzenia przypomina mi mojego nieżyjącego już niestety ( a żył 91 lat) wuja Bonifacego. Są takie typy co nawet do kiosku po gazety zakładają kapelusz i zawsze pachną dobrą wodą kolońską. UWIELBIAM TAKICH STARUSZKÓW.Lody też . Ciekawa jestem czy to ta sama lodziarnia od ,której wystawki nie mogłam oderwać oczu i nie umiałam zdecydować jakie smaki lubię najbardziej. Mam nadzieję ,że we wrześniu będą jeszcze serwować . Rysuneczek uroczy.Jak długo tam siedziałaś ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Imię wuj miał zacne to i się zacnie ubierał :)
      Myśląc, jak długo szkicowałam, przypomniałam sobie o właściwościach zdjęć, dzięki czemu mam precyzyjne dane: 2 godziny :) Odliczyłam 15 minut na rozglądanie się, przyglądanie paradzie, dyskusjom z Hiszpanami, ze mną też rozmawiali, komplementując rysunek :)

      Usuń