niedziela, 16 maja 2021

CARPE SOLEM

"Chwytaj słońce"- to nie tylko przetworzenie frazy carpe diem, choć dosłownie na czas wyprawy nad głowami zaświeciło nam słońce - ostatnio rzadki gość na toskańskim niebie, dla mnie to także radość chwytania dobrych chwil, o których niespodziewanie usłyszałam, to także wstęp do hasła nad jednym z  wielkich kominków w posiadłości. Ale wybiegam za bardzo do przodu, a przecież najpierw muszę napisać, jak to udało mi się chwycić moment, by zarezerwować możliwość obejrzenia budynku. koło którego czasami przejeżdżałam. 

L. słyszała ode mnie o Castello Samezzano, więc gdy tylko wpadło jej w oko ogłoszenie o Dniach Fondo Ambiente Italiano, przesłała mi tę informację. Mnie Castello już tak nie ciągnie (odsyłam do tekstu sprzed 10 lat "Dzieckiem będąc"), wolę jednak toskański styl, ale tylko dzięki temu dowiedziałam się, że FAI nie odpuszcza i, zachowując przepisowe reguły, zorganizowało w całych Włoszech wstępy do różnych ciekawych miejsc. Szybko kliknęłam na Toskanię i zobaczyłam, co było na liście tegorocznej wiosennej edycji. Wybrałam położoną niedaleko od nas Villa Castelletti. 

Z drogi można się od razu  domyślić jej istnienia, bo przecież gdzieś musi prowadzić imponująca aleja cyprysów.

Poza tym, nad drzewami można wypatrzeć marzenie, o którym już nawet nie śmiem marzyć, czyli loggię na dachu. 


Eh! Wiem, wiem, i tak trafiło mi się cudowne miejsce, więc absolutnie nie narzekam, poza tym nie wyobrażam sobie "ogarnięcia" takiego budynku. 

A czym jest Villa Castellletti? Jaka jest jej historia? Nie zachowały się żadne dokumenty świadczące o początkach jej istnienia, przypuszcza się, że powstała na początku XV wieku, być może na pozostałościach jakiejś struktury zamkowej, o czym świadczy jej popularna nazwa Castelletti  (castello=zamek). Wiąże się ją z rodem Strozzi, jednak dopiero XVI wiek przynosi konkrety, ślady w dokumentach, na mapach. Willa przechodzi w ręce innego zacnego florenckiego rodu Cavalcanti, którego członkiem był w XIII wieku poeta Guido, przyjaciel Dantego Alighieri. Za czasów posiadania Villi Castelletti Cavalcanti rozbudowują ją, dodają też niedalekie zabudowania, łącznie z młynem nad rzeką Ombrone. Obecnie część z nich stanowi hotel będący doskonałym uzupełnieniem do willi, która jest miejscem wszelkiego rodzaju uroczystości, w tym, przeważnie, wesel. W Bibliotece Narodowej we Florencji zachowała się grafika Giuseppe Zocchi, na której widać stan posiadłości z XVIII wieku.

https://catalogo.beniculturali.it

Jednym z właścicieli Villa Castelletti był Giovanni Meyer, urodzony w Petersburgu, w rodzinie o korzeniach niemieckich, zmarł w willi w 1916 roku. Jego nazwisko jest tutaj wszech obecnie znane, nawet jeśli nie ma się dzieci, gdyż był fundatorem świetnie działającego Pediatrycznego Szpitala noszącego jego imię. Nie będę Was już zanudzać złożonymi losami posiadłości, w czyje ręce dalej przechodziła, mogę tylko uprzedzić, że miała szczęście do dobroczyńców, o czym za chwilę. Najpierw jednak chociaż króciutko opowiem o samym budynku.

Jak możecie zauważyć, porównując grafikę ze zdjęciem, mamy do czynienia z willą, którą przebudowano. Wiele razy coś dodawano, powiększano. Mimo tego Villa zachowała typowo toskański charakter podmiejskiej posiadłości, budowanej już od XV wieku w oparciu o zalecenia Leona Battisty Albertiego. Może to wpływy sąsiedztwa? Niedaleko stąd znajduje się słynniejsza rezydencja, w Poggio a Caiano, kiedyś własność Medyceuszy. Widać ją z loggi na dachu. 

Obecny kształt Villa Castelletti to głównie XVIII i XIX wiek. Także jej wnętrza zachowały kilka ciekawych elementów wystroju, jak kominki, kamienne portale, niektóre nawet manierystyczne, prawdopodobnie zakupione przez Meyera od antykwariuszy. 






Trudno nie zauważyć pięknej klatki schodowej z pietra serena, wyraźnie inspirowanej słynnymi schodami Michała Anioła z Biblioteca Laurenziana.

Mam wrażenie że teraźniejsi właściciele (Rodzina Allegri) nie dbają wielce o miejsce, wykorzystują przede wszystkim reprezentacyjne pomieszczenia parteru i piano nobile, wewnętrzny dziedziniec, zamieniony w letni salon, mogący pomieścić nawet 500 gości weselnych. 




Ja bym jednak przegnała wszystkich gości przez niezagospodarowane pomieszczenia, po wątpliwych drewnianych schodach, bo tego, jakie widoki oferuje loggia, nic nie zastąpi. 








I te kominy!





Do dyspozycji jest też olbrzymi park w stylu angielskim, którego nieckę wypełnia staw. 

Trudno się dziwić, że jest to podstawowe źródło dochodu Villi. Pandemia zatrzymała wiele pomysłów, ale doczytałam gdzieś, że "nie tylko wesela". Odbyły się tam koncerty, zorganizowano wielki piknik glamour. Moi znajomi parę lat temu byli tam na jakiejś wielkiej imprezie dobroczynnej. Zmierziły mnie jedynie wyblakłe reprodukcje najsłynniejszych dzieł sztuki, dobrane jedynie według klucza popularności, a nie miejsca powstania. Jakieś to mizerne. Nie poruszyły mnie nawet pozostałości gospodarcze w pomieszczeniach na drugim piętrze, które zobaczyłam idąc na loggię. Rozumiem, że nie da się od razu wyremontować takiej posiadłości, chociaż nie jestem pewna, czy właścicielom chodzi o odzyskanie dawnego splendoru całości, wszak zakupili willę w 1980 roku. 

A wyobraźcie sobie, że jeszcze w drugiej połowie XX wieku willa miała wielu mieszkańców, maleńkich, w wieku od 4 do 11 lat. I to jest najbardziej niespodziewane dla mnie zakończenie zwiedzania rezydencji. Już po omówieniu przez przewodnika, zostajemy odesłani do altany w której czeka na nas czterech panów po 70. 

Pierwszy zaczyna mówić z drżeniem głosu, widać jakieś niezwykłe emocje, widać brak wprawy w omawianiu tematu, ale słowo "temat" nie przystoi tej historii. Po wielu przejściach, w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku bezdzietne małżeństwo Croff z Mediolanu kupuje willę z przeznaczeniem na kolegium dla malutkich chłopców, pochodzących z biednych rodzin Włoch, często sierot, półsierot. 

Jest to mało znana część ich działalności, nie afiszowali się ze swoją dobroczynnością, choć trudno ukryć, że ufundowali skrzydło jednego z mediolańskich szpitali, poświęcone chorobom nerek, zakupując pierwszą we Włoszech maszynę do dializy. Villa Castelletti położona 15 kilometrów od Florencji, na obrzeżach miejscowości Signa idealnie pasowała do idei pomocy chłopcom żyjącym w tragicznych warunkach. Panowie opowiadający nam o życiu w tym miejscu byli najlepszym świadectwem fantastycznej realizacji takiego pomysłu. We Włoszech właściwie nie ma instytucji znanej nam jako Dom Dziecka, zawsze nazywano je sierocińcami i ostatnie takowe, przypominające małe koszary, zamknięto w 2006 roku. Obecnie dzieci trafiają albo do tymczasowych struktur edukacyjnych, albo do rodzin zastępczych, albo powierza się je na pewien czas jakiejś rodzinie, póki nie znajdzie się rodzina adopcyjna. Nie będę się o tym rozpisywać, bo to byłby właściwie osobny artykuł. Wróćmy do lat 50 aż po 70 poprzedniego wieku. Italia to nie tylko złoty wiek kina, dolce vita narodzona właśnie w tamtych czasach, to również straszliwa bieda. Chłopcy wyruszali z domów, w których nie było wody, prądu, nie znali języka włoskiego, mówili tylko dialektami. Jeden z nich po powrocie do swojej wioski, został posadzony na placyku, otoczono go wianuszkiem i kazano mówić. "Mów, mów!" Chcieli posłuchać włoskiego, którym nikt z nich się nie posługiwał. Panowie opowiadali o kolegium jako o miejscu pełnym rodzinnego ciepła, gdzie pan złota rączka o imieniu Brunero na Boże Narodzenie zdejmował wspaniałe dzieła sztuki (obecnie część w Uffizi), by udekorować ściany w wycięte z desek choinki i upiąć wokół nich lampki. Wyobrażam sobie, jak niezwykły musiał to być świat dla tych chłopców, którzy nie wiedzieli, jak wygląda światło zwykłej żarówki, nie zaznali w swoich domach prezentów pod choinką. Jeden z panów przyniósł zegarek, z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem, który dostał w kolegium na Pierwszą Komunię.

Bo, jak to w domu, w kolegium dzieci były wychowywane w religii ich rodzin. Tu szły także do bierzmowania, które choć obecnie i tak już trochę później, przyjmuje się dużo wcześniej, niż w Polsce. Niewiele tych pamiątek się zachowało, ale może dlatego są tak bardzo poruszające. Dwa talerze z wymalowaną w szkliwie nazwą kolegium, różaniec, obrazek z Aniołem Stróżem znad łóżka i zdjęcia. 



Wszyscy z dumą pokazywali siebie w albumie z fotografiami chłopców, z dumą, bo teraz, już jako mocno dorośli ludzie, z większą mądrością odkrywają, jak niezwykłej przygody doświadczyli, jak bardzo piękne dzieciństwo im ofiarowano, bez troski o zwyczajny byt. Jeśli mieli mamy, to te ich odwiedzały, lecz jakoś nikomu do głowy nie przyszło, że dzieje im się krzywda, że ich wyrwano z domów, jeśli w ogóle je mieli. Angelina Croff (nazywana przez chłopców mamą, jej mąż tatą) przejęła się bardzo, kiedy jedna matka zrozpaczona niemożnością utrzymania dziecka poprosiła ją, by adoptowała jej syna. Nie taki był zamiar dobroczyńców z Mediolanu, nie chcieli dzieciom zabierać matek, marzyło im się chociaż stworzenie dobrych podstaw, godne życie dla małych chłopców. Myślę, że świetnie to zrealizowali, bo nasi "gospodarze" z rozrzewnieniem wspominali świętowanie w kaplicy, psikusy, za który nie dostawali batów, wakacyjne wyjazdy nad morze, teatr, salę gimnastyczną.  


Myślę, że inskrypcja pod herbem Meyera, w portalu głównym, to idealna fraza odnosząca się do mojego "chwytaj słońce", bo czyż nie tak można realizować zalecenie "Non perder l'ora" (nie trać czasu), wykorzystać każdą chwilę, by nadawać sens naszemu życiu? 

W tej willi jest jeszcze rozwinięcie myśli. Na jednym z kominków widać napis dum tempus habemus operemur bonum - PÓKI MAMY CZAS, CZYŃMY DOBRZE. I tego zamierzam się trzymać.

A teraz zapraszam do łapania chwil w zdjęciach "Villa Castelletti"

niedziela, 9 maja 2021

PRZYMUSOWA WYCIECZKA

Ten przymus, oczywiście, był jedynie wewnętrzny. 

Tak jak w zeszłym roku podczas lockdownu chodziło za mną morze i Cinque Terre, tak tym razem prześladowały mnie inne wody, bardziej śmierdzące. Osiem lat temu wróciłam z pewnej wycieczki ("Na wstrzymanym oddechu") z mocnym postanowieniem powrotu i poprawy. I tak jakoś mi zeszło, bo wiedziałam, że muszę tam pojechać ciut wcześniej, gdy temperatura na zewnątrz jeszcze nie rozpieszcza, ale i też nie powoduje szoków termicznych. Dano nam żółte światło na przemieszczanie się, odczekałam tylko najgorsze ulewy, wiatry urywające myśli i oto "nadejszła wiekopomna chwila" - jedziemy do Bagni di San Filippo. 

Jeszcze w domu napadła mnie ponura myśl, że zapewne nie pozwolą, że na pewno takie otwarte termy są najbardzej zakaźnym miejscem na świecie, ale nie poddałam się. Na miejscu aut niezwykle mało, właściwie już na ostatnim zakręcie, ale przecież dopiero co nas "uwolnili", więc chyba można? Dochodzimy do miejsca, gdzie należy skręcić w leśną drogę (kierujcie się do Fosso Bianco), a tam bezczelny zakaz. 

Ale jak to? To może zapytamy barmana, czy to jeszcze obowiązuje? Jak dobrze, że w ogóle naprzeciw był bar. Pan ze spokojem stwierdził, wszyscy tam idą, nikt nie robi problemu. No to i ja nie będę takowych stwarzać. 

Pomna swojego błędu sprzed 8 lat zrobiłam zdjęcie mostku, za którym trzeba skręcić w lewo w dół. Tylko, że ten mostek sfotografowałam w drodze powrotnej, ale to już detal. 

Pamiętajcie, jeśli się tam kiedyś wybierzecie! Jeśli nie dla kąpieli, to dla widoku. Za mostkiem w lewo!

Temperatura była wprost idealna - 15 stopni, więc chęć, na wygrzanie kości nie odpuszczała. Powolutku schodziłam do wody, gdy prawe kolano odmówiło współpracy, zgięło się ładnie zmusiwszy mnie do czegoś w rodzaju półszpagatu z wyprostowaną lewą nogą do przodu. Adrenalina i gorące wody siarkowe dopomogły mi w szybkim zapomnieniu o incydencie, ale okazało się, że miał on wpływ na dalszy ciąg wycieczki, o czym niebawem. Na razie moczę się przezadowolona, nieopodal słyszę polskie głosy. 



Rodacy siedzieli niżej, więc może dlatego dodatkowo rozgrzewali się prosecco? 


Wspięłam się do wyższych niecek, bo widziałam tam parę, na dole było mi za chłodno. Dobrze zrobiłam. Posiedziałam, zapomniałam już nawet o lekkim siarkowym smrodzie, obfotografowałam miejsce i zarządziłam odwrót, a raczej następne punkty wycieczki, tym razem przygotowanej przeze mnie. 



Zbliżała się pora obiadowa, już w domu wypatrzyłam, że w Radicofani, do którego zmierzaliśmy, jest otwarta jedna trattoria, na wszelki wypadek zadzwoniliśmy, by spytać się, czy nas nakarmią. Oczywiście! Tylko, że na dworze, bo tak sobie wymyślili łaskawie nam rządzący. W zeszłym roku kazali restauracjom przystosować się do nowych realiów, ludzie zainwestowali w osłony z pleksi, rozrzedzili stoliki, dostosowali się do wszelkich wymogów, potem ich zamknięto zupełnie, a teraz pozwolono na działalność, ale jedynie na zewnątrz. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że nie wszyscy dysponują "zewnętrzem" i że mamy dość chłodny początek maja. Ludzie na samą wieść o nowym zarządzeniu umieszczali w internecie filmiki, jak to się "świetnie" je na zewnątrz, a to w pełnym deszczu, a to podczas silnego wiatru, gdy makaronem rzuca po twarzach. To drugie niemal się spełniło - pierwsza niedziela maja pozostawiła restauratorów bez złudzeń - nie dało się jeść. Po niej uspokoiło się, ale Małgosia nie przewidziała, że Radicofani jest położone na wysokości 900 m n.p.m. Jeśli więc w Bagni di San Filippo panowała idealna temperatura na kąpiele w termach, to 11 stopni na wyższych poziomach nie sprzyjało siedzeniu z mokrymi włosami. Na szczęście były mokre nie przy samej głowie, więc je tak upięłam, żeby nie dotykały ciała, a wokół szyi oplotłam dodatkową bluzkę, którą "na wszelki wypadek" wzięłam. Gdy kelnerka przyjmowała zamówienie, zażartowałam, że z win to najlepiej poproszę o grzańca. Na szczęście, jedzenie było ciepłe, pyszne i pięknie podane. Chcieliśmy jak najbardziej wspomóc lokal, ale ze względu na przyzwyczajenie do diety "mż" nie dalibyśmy rady wszystkim potrawom, zamówiliśmy więc na spółkę przystawki (crostini), drugie (polędwiczki), contorno (ziemniaki pieczone w gniazdku z nie wiem czego) - nigdy nie ma problemu, gdy się poprosi o dodatkowy talerz; pierwszym daniem rozkoszowaliśmy się indywidualnie, Krzysztof tagliatelle z ragù z dzika, ja maltagliati (dosł. źle pokrojonymi), czyli łazankami z kaszy orkiszowej z białym ragù z wołowiny. 




Czegóż trzeba więcej? Wklejam zdjęcie menu, bo jest stałe. 

Na koniec pogadał z nami młody właściciel, który już samodzielnie, bez teściowej (przeszła na emeryturę, ale pomaga) prowadzi Trattorię Le Ginestre da Mimmo.  

Opowiedział o tym, że w zeszłym sezonie miał więcej klientów, niż we wcześniejszych latach, że Radicofani, położone trochę z dala od głównych szlaków turystycznych, przyciąga do siebie sławy chcące uniknąć tłumów. Wśród nazwisk wymienił wielu włoskich aktorów i jednego Anglika - Rowana Atkinsona, czyli Jasia Fasolę. Przyjemnie rozmawiało się z Mimmo, myślę, że z wzajemnością, bo na koniec, po zapłaceniu rachunku, postawił nam limoncello własnej roboty. Wszystko to zapewne zaważyło na tym, że nie dopadło mnie żadne choróbsko. 

Tak zaopatrzeni ruszyliśmy przypomnieć sobie Radicofani, widziane króciutko raz, 13 lat temu (patrz wpis "Pod słońce") . Miasteczko jest widoczne nawet z Pienzy, wyrasta monumentalnie ponad Val d'Orcią,  a jego położenie podkreśla smukła wieża fortecy. 



Każde z miejsc zobaczonych tego dnia, mogłabym określić jedną barwą: 

Bagni di San Filippo to turkus, 

Radicofani - chłodna ciemna szarość, 

Sarteano - niemal miodowe, 

Cetona to złamana biel trawertynu. 

O tych dwóch ostatnich za chwilę, teraz idziemy ciemnymi wąwozami zabudowanymi domami z ciemnej skały magmowej, pasmowanej ciepłymi pasami ceglanymi. 



Zadziwiona byłam, że w porze jeszcze obiadowej mogliśmy zobaczyć wnętrza dwóch kościołów: św. Agaty i św. Piotra. W obydwóch wielkimi rarytasami są majoliki della Robbia oraz drewniane rzeźby. 





W Świętej Agacie może Was zaskoczyć drewniany krucyfiks. Nie, nie; nie swoją obecnością, ta jest oczywista, ale twarzą Chrystusa. Taka kartofelkowa, okrąglutka. 



Dodatkowo drugi, główny kościół miasteczka, ma bardzo ciekawą romańsko-gotycką architekturę. 

Z zewnątrz nic nie zapowiada późniejszego stylu, dopiero po wejściu widać gotyckie sklepienie wpisane w przysadzistość romańskiej bryły. 

Przedziwny pomysł. Niestety nie mieliśmy odpowiednich nominałów, żeby uruchomić automat oświetlający przestrzeń świątyni, odzwyczaiłam się już chyba od zwiedzania przez tę pandemię i nie przygotowałam monet.  Zajrzyjcie też do dobudowanego z lewej strony kościoła oratorium. To kaplica Bractwa Misericordii, na pewno kiedyś służąca głównie celebracjom pogrzebowym.

Oszczędzając kolano nie wcisnęłam nosa w każdy zakamarek, ale dobrze, że zajrzeliśmy w przeuroczy zaułek, miejsce, które kiedyś zamieszkiwała niewielka gmina żydowska. 


Za kwiaty przed jednym z  domów dałabym medal. Wiem, co to znaczy utrzymać tutaj latam rośliny w donicach.

Zaczynało kropić, ale podjechaliśmy jeszcze autem na cmentarz a potem do twierdzy, której już nie zwiedziliśmy. Innym razem. Jednak zatrzymam Was na chwilkę na cmentarzu, gdzie tuż po wejściu z lewej strony ulokowano ossarium, czyli miejsce, gdzie przechowywane są kości, po ekshumacji z ziemnych grobów (zapewne niedawnej, sądząc po zaoranej ziemi w dalszej części cmentarza). 

Cały mur jest równo pocięty na niewielkie komórki, które częściowo są już zapełnione resztkami osób pochowanych w ziemi jeszcze przed wojną. 

Pokazywałam Wam kiedyś taką "destrukcję" na cmentarzu w Prato, nie chcę już się zatrzymywać nad barbarzyńskim charakterem likwidacji starych grobów, ucieszyłam się, że chociaż stare fotografie przetrwały, dając zawsze poruszające mnie świadectwo istnienia poprzednich pokoleń. 

Porusza mnie też, ale negatywnie swoisty utylitaryzm, brak dekoru, czyli kącik w ossarium ze szczotką i szufelką, czy śmietniki dominujące na pierwszym planie. 


Radicofani, mimo niesprzyjającej pogody i ciemnej barwy budulca, sprawiło na mnie dobre wrażenie. Jest coś pociągającego w jego ponurości kolorystycznej, wyrazisty charakter, odróżniający je od wszystkich innych toskańskich miejscowości. Czuć było zadbanie, kilka punktów było dobrze opisanych (po odczytaniu kodu QR). Możecie sobie też przed przyjazdem ściągnąć darmową dwujęzyczną aplikację "Visit Radicofani", żeby nie przegapić skarbów tego zakątka Val d'Orcii. 

Dalsza droga wiodła do Sarteano. 

I nad nim góruje zamek, wiemy od spotkanych włoskich turystów, że  przewodnik świetnie po nim oprowadza. To także odłożone na przyszłość. Mój półszpagat dawał się coraz mocniej we znaki. Jednak kilka uliczek przeszliśmy, kilka miejsc zamknęłam w obiektywie. 







Zapamiętałam donice przystosowane do spadku ulicy, tabliczki na domach wyraźnie wskazujące, że działa tu jakiś ceramik. 




Przysiedliśmy, żeby napić się crodino, bezalkoholowego aperitivo, choć szklanka na to nie wskazywała, bardziej akcentując nasze pochodzenie, niż zawartość.

Ostatnim etapem wycieczki była Cetona, potraktowana już zupełnie po łebkach, ale na tyle, by bardzo zachęcić do powrotu. Nie jestem pewna, czy dobrze odczytałam, jakim kamieniem wyłożone są uliczki i plac Cetony, ale miałam wrażenie trawertynu. Tylko, że to nie jest chyba zbyt trwała skała? Nieważne, jasność barwy podłoża rozświetla Cetonę, dodaje jej splendoru, że nie wspomnę o wielkim placu, który na pewno rozleniwia i odwodzi od wspinania się wzwyż do innych atrakcji miasteczka. 







Cetono! To nie moje ostatnie słowo o tobie, bo już to, co zobaczyliśmy, wyglądało zachęcająco. Muszę tylko przekalkulować czas poświęcony zwiedzaniu danych miejscowości, wliczając w to 4,5 godziny podróży, w tę i z powrotem. 

Wybaczcie nieskończoną ilość zdjęć z uliczkami, ale nie mogę się powstrzymać, zawsze wciągają mnie te biegnące ku jednemu punktowi zapowiedzi czegoś, wyznaczniki, gdzie ma dążyć wzrok, a za nim nogi. Nie umiem się też powstrzymać przed fotografowaniem widoków po drodze, nawet jeśli Krzysztof "niewinnie" pyta, czy dam radę powstrzymać się przed ntym widokiem ze słynnym cyprysowym zygzakiem La Foce. 

Jeśli więc nie macie jeszcze dosyć, zapraszam do obejrzenia albumu 

PRZYMUSOWA WYCIECZKA