Wieczorem wyjście na kolację do Giulietty - zrobiła nam niespodziankę. Kolacja w naszym mniemaniu kameralna, Giulietta, jej mąż Franco oraz my. Ja niby w roli honorowej, na przywitanie w paese. A tu się okazało, że byłą jeszcze Marisa z mężem Luciano oraz Gabriela z mężem Carlo. Wszystkie trzy kobiety to katechetki i postanowiły jakoś mnie uhonorować. Kolacja przepyszna, ale potem konałam trawiąc.
Jadłospis: Przystawek na szczęście nie było. Primo piatto - pasta pomorola (czyli makaron z sosem ze świeżych pomidorów i bazylią oraz parmezan), secondo piatto - bakłażan z pomorolą i parmezanem na zimno, cukinia w cisćie francuskim na zimno i mięsa z grilla (jagnięciena, wieprzowina i kurczak). Najbardziej zadziwiła mnie jagnięcina - pyszna zero starego capa barana. Najpierw macerowana w oleju i oceto balsamico a potem na ruszt. Pychota! Wszystko w towarzystwie wina i wody, ta druga często dolewana wprost do wina. Wino Rosso Montepulciano. A deser lody z truskawkami skropionymi oceto balsamico a potem jeszcze jakieś ciasto serowe z mrożonymi owocami leśnymi (frutti di bosco), czyli jeżyny i maliny. Na koniec nieśmiertelna kawa - ja już nie skorzystałam. W domu szybko popiłam herbatą.
Siedzieliśmy przy stole mniej więcej 3 godziny śmiejąc się i gadając. Kobiety z uśmiechem mówiły o przywarach swoich mężów, ale jakoś to mnie nie krępowało (jak zazwyczaj bywało w Polsce), bo wszystko to było okraszone śmiechem.
Dobrze, że Giulietta przyjeła nas osobno, to mogłam jej bez skrępowania wręczyć przygotowany dla niej, własnoręcznie wykonany, prezent:
Przy okazji obejrzałam sobie następne wnętrze domu i ogródek. Ciekawe stare mebelki i sprzętkuchenny (już nieużywany miedziowany dla ozodby wiszący), pełno obrazów i reprodukcji. Na szybie drzwi wejściowych charakterystyczne toskanskie zasłonki z białego płótna z delikatnym ornamentem richelieu. A w małym ogrodzie zioła, kwiaty i biskwitowa glina.
A sobota zaczęła się od wczesnej pobudki, by o 7.45 wyruszyć w kierunku Bolonii i odebrać tam z lotniska wracającą z Polski Marzenę - mieszkankę i pracownicę wspominanego kiedyś przeze mnie Giaccherino. Czekając na lotnisku wypoatrzyłam w księgarni książkę o robieniu świec. Jakże na czasie! Wróciłam więc z małą pamiąteczką. A do samej Bolonii nie było jak wstąpić. Trzeba tam się wybrać osobno.
Po drodze na autostradzie mijaliśmy pożar lasu. Na szczęście nie wyglądało to groźnie i gdy wracaliśmy widać było, że sytuację opanowano. Po obrazach spalonych obszarów pod Peschici, gdzie byliśmy dwa lata temu, od razu chciałam sięgać po telefon, by wzywać strażaków, gdy zobaczyliśmy dym przy drodze. Ci już czuwali na miejscu zdarzenia.
Natchniona wczorajszym włoskim jedzonkiem dzisiaj na obiad podałam najszybsze spaghetti z gorgonzolą oraz zrobiłam tiramisu.
Urządzenia kuchenne to często dzieła sztuki - sztuki ułatwiania życia. Żałuję, że dopiero teraz odkryłam przyjemność posiadania zmywarki do naczyń, ja która nigdy nie znosiłam ich zmywać! Teraz nawet samotnym osobom bym polecała, żeby nie trawiły czasu na nędzne zmywanie.
Wieczorem poszliśmy na spacer z psami. W końcu chart mógł się wybiegać. Ewidentnie upał nie służy mu, jako i mopsowi. Znowu zachwyciłam się pięknem ruchu biegnącego psa. Taka harmonia. Ja przy okazji tez podbiegałam czasami, co niestety lekko boleśnie odczuwałam w kolanie, chyba trochę zniszczonym przez zeszłoroczne zapalenie stawu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz