czwartek, 28 sierpnia 2008

~ HURRA !!!

W końcu w ogrodzie się przejaśniło i powoli przestaje wyglądać jak slumsowe przedmieścia. Otóż po bojach i przy anielskiej cierpliwości Krzysztofa udało się załatwić wywóz śmieci wielkogabarytowych, pozostałych po porządkach strychowych i nie tylko. Walka była długa i wydawało się, że nie do wygrania. System jest taki (znany wielu osobom na całym świecie),  że należy zadzwonić do przedsiębiorstwa zajmującego się śmieciami (można w to miejsce podstawić jakąkolwiek inną instytucję). I tu zaczynają się schody, bo to jest firma ogólnokrajowa i rozmawia się z kimś, kto tylko przyjmuje zlecenia, nie wie nic innego, nie zna telefonów kontaktowych z resztą firmy stanowiąc poprzez to świetną blokadę przed "natrętnym klientem". Czekaliśmy umówionego dnia i nikt się po śmieci nie zjawił, a pani w telefonie twierdziła, że nie wie co się stało, że nie mogą umówić na konkretniejszą godzinę, że nie mogą skontaktować nas bezpośrednio z kierowcą, że nie może przyjąć następnego zlecenia, bo to jest w stanie realizacji,  itp, itd. W końcu udało się z niej wydusić nazwę kooperanta w Pistoi. Telefonu na wszelki wypadek już nie znała, ale nie znała też Krzysztofa. Tu już droga zaczęła się prostować. Znalazł telefon do nich, tyle że nie zastał w sobotę osoby odpowiedzialnej. W poniedziałek zastał pana, powiedziano mu, że było za dużo zleceń i nie dali rady. Umówili się na wtorek. No i we wtorek przyjechał pan, ale z załadowanym do połowy samochodem, więc pomarzyć można było o zabraniu wszystkiego. Znowu telefon, ale nie do call center, z czego ci z Pistoi też byli zadowoleni, gdyż Krzysztof powiedział im, że zamawiał pusty samochód. Chyba ciut się obawiali że główna firma dowie się o nierzetelności. I dzisiaj stała się jasność, choć też nie tak od razu.  Pan nie pojawił się o 8, więc po dwóch godzinach telefon do firmy, która znowu ze starą śpiewką że to nie jest o 8.00, tylko od 8.00. Ale oni skontatkują się i, ciekawe, że już potem długo nie trzeba było czekać. Pominiemy już taki drobiazg, że Krzysztof prosił, by kierowca nie był sam. O tym zapomniano, albo obiecano na wyrost, przez co znowu musiał pomagać w załadunku.  Koniec końców pozostał nam do wywiezienia złom, ale już w dużo mniejszych ilościach, a na to , jak w Polsce, chętni znajdą się szybko.

Tak się milej w ogrodzie zrobiło, że zmiast zając się domem, co miałam zaplanowane na dzisiaj, poszłam jeszcze dalej pielić. Krzysztof też zajął się  porządkowaniem terenu, dzięki czemu wieczorem było miło spojrzeć z góry przez okno i odetchnąć kawałkami zieleni. Powoli zaczynamy projektować, gdzie mają być trwałe ścieżki, z czego zbudowane, gdzie zostawić rabatę, a gdzie posiać trawę z prawdziwego zdarzenia. Może na jesień ruszymy temat?

Dzisiaj miałam "dzień kobiet" i nie gotowałam obiadu. Zajął się tym Tomek, do którego zostaliśmy zaproszeni. Pierwszy raz widziałam jego plebanię, bo kościół już wcześniej poznałam. Idąc pierwszy raz do kogoś staram się brać zawsze jakiś prezencik, tym razem uszykowałam jedną z moich świec oraz świeżo zrobione konfitury (hmm jak je nazwać, może to dżem?)  z cytryn. Najedliśmy się pysznie, a wino do obiadu i słodkie, cudowne Grecale po posiłku nieźle zaszumiało mi w głowie. Salwowałam się więc drzemką poobiednią :) W czym, jak zawsze chętnie, towarzyszyły mi psy. Krzysztof jednak nie miał tak wygodnie, nawet nie zdążył się przebrać i już jechał doMontagnany odprawić pogrzeb. Oj, ma ten tydzień mocno zapracowany!

1 komentarz:

  1. Jestem poraz pierwszy tutaj.
    Swego czasu byłam pod wrażeniem opowieści o Toskani, czytałam F. Mayes "PO d słońcem Toskani" , kupiłam jej "Rok w podróży" i bardzo chciałabym móc odwiedzieć tamte strony.

    Również prowadzę bloga piszę o życiu a także o książkach.


    Pozdrawiam :))

    OdpowiedzUsuń