Wróciłam do domu późnym wieczorem, lekko odreagowawszy zmaskulinizowane towarzystwo w domu ("trzech panów nie licząc psów").
Niedziela zupełnie spokojna, bez porządków. Dość wczesny obiad, gdyż chłopcy znowu przespali śniadanie :) Podałam w końcu obiecane mięso z grilla. Zapamiętali sobie z pobytu dwa lata temu, że coś im bardzo smakowało. Nie zapamiętali jednak prędkości upieczenia mięsa i musieliśmy nieźle nawoływać ich z czeluści domu, bo jadło było gotowe do podania. Nawykli do długiego grillowania w Polsce spokojnie dali sobie dużo czasu na komputer i jakieś inne sprawy. A tu szast prast! Parę minut i schabowy z kością, uprzednio zmacerowany oliwą i ziołami, gotowy do podania. Do tego fasolka wężowa z bułką tartą (dar od pewnej parafianki) . Chłopcy z braku ziemniaków wspomagali się podpieczonym chlebem.
Potem siostrzeńcy wyfrunęli nad morze a ja zabrałam się za dokończenie poprzedniego wpisu. Mnóstwo czasu to zabrało. Przygotowanie tekstu i opracowanie zdjęć.
Wróciłam do świec. Pracownia odgruzowana, na dworze chłodniej, nic tylko oddać się parafinie :) A chciałabym stworzyć jakieś pamiątkowe świeczki dla Dorotki i Ani, przy okazji gdy będziemy razem spacerować po Pistoi. Tak mi tego brakowało. Przez minione upały nie szło wejść na górę. Może kiedyś doczekam się tu klimatyzacji?
Krzysztof też odpoczywał, robiąc sobie straaaasznie długą sjestę. Zaraz po przebudzeniu pojechał z sakramentem namaszczenia chorych do ciężko chorego człowieka, być może już na skraju życia. Potem dopomógł mi w pracowni instalując lampkę żebym mogła pisać wieczorami, co niniejszym czynię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz