czwartek, 22 listopada 2012

SACRUM I PROFANUM cz.2

Drugą część pobytu zaczęliśmy od strawy, tej materialnej, znikającej w żołądkach. Ponieważ chcieliśmy popołudnie spędzić na Zatybrzu, tam wyszukaliśmy zalecany przez Gambero Rosso lokal.  Tylko trzeba było do niego dotrzeć.
Przepiękny, ciepły dzień aż prowokował do spaceru, powoli szliśmy w kierunku rzeki.
Nawet na tym, stosunkowo niedługim, odcinku antyk mieszał się ze współczesnością, a przecież Fora jedynie musnęliśmy pod kolumną Trajana. Zawsze mnie to fascynuje w Rzymie - totalny przekładaniec. Kolumny znikąd, współczesny rydwan-segway, fontanny i wszechobecna czerwień rzymska. No i pinie! Pysznie puszyste.
Przekraczamy Tybr budzący niepokój rwącym nurtem, niosący wszystko, co zgarnął wcześniej na zalanych terenach. Nawet gryzonia żal. Tylko jak go uratować?
Dobrze jest iść przez Ponte Garibaldi, by nasycić wzrok zielenią Isola Tiberina.
A potem wejść w malarski świat Zatybrza.
Malarski, bo właściwie, co zdjęcie, to gotowy temat na obraz. Niektóre ujęcia buntują się przeciw umieszczeniu w kolażu.











Siadamy w pełnej stolików Trattoria La Gensola.
Na szczęście klientów dużo mniej i sympatyczny kelner ma czas wdać się z nami w pogawędkę, co bardzo lubię. Gdy się dowiaduje, że mieszkamy w Pistoi, zestawia ze sobą chaotyczny Rzym i spokojną Toskanię. Obydwa określenia są jego. Ale chyba coś w tym jest. Bardzo lubię przyjeżdżać do Wiecznego Miasta, lecz mieszkać w nim bym nie chciała. Zapewne jakoś musiałabym się odnaleźć w olbrzymie, wszak dobre kilka milionów ludzi żyje w stolicy Włoch i na pewno część z nich ma się bardzo dobrze z tym faktem.
Skoro jesteśmy w trattorii, to trzeba wspomnieć o potrawach. Zamówiliśmy po jednym daniu. Moje, nic nowego - befsztyk średnio grillowany. Krzysztof natomiast zamienił się w kolekcjonera przepisów na flaki. Tym razem była to trippa alla romana, podobna do florenckiej, ale z odrobiną świeżej mięty. Ponoć rewelacyjna. Wierzę na słowo i tego zamierzam się trzymać :)
Lokal wybraliśmy nieprzypadkowo, żeby mieć blisko do jednego kościoła, niestety był jeszcze zamknięty, więc ruszyliśmy do Santa Maria in Trastevere.
Mam szczególny sentyment do tej świątyni z kilku powodów. Zobaczyłam ją podczas moich pierwszych rzymskich wakacji.  Ma niezwykłej urody XII wieczne mozaiki, na fasadzie i w prezbiterium.
Zawsze lubię też polskie akcenty spotykane podczas podróży, a Santa Maria in Trastevere jest miejscem pochówku kardynała Hozjusza oraz kościołem tytularnym kardynała Wyszyńskiego i Glempa.
Jeszcze przed wejściem w drzwiach plebanii widać tablicę z napisem "Fons Olei", tej samej treści oznaczenie znajduje się wewnątrz kościoła.
Jest to widomy ślad starej tradycji, według której w IV wieku wytrysnęło w tym miejscu źródło olejne (prawdopodobnie ropa), co powiązano z ponownym nadejściem Chrystusa. A że w okolicy mieszkało wielu chrześcijan, nie dziwi fakt, że właśnie tu powstała ich świątynia.
Oczywiście obecna nie jest tak stara, ale wystarczy, że ciągle pachnie tu średniowieczem, mimo barokowych przeróbek, tak z zewnątrz (portyk Fontany), jak i wewnątrz (sufit ze złoconymi kasetonami Domenichina).
Nie brak też i antycznych "zapachów" w postaci kolumn zabranych z Term Karakalli oraz inskrypcji na pogańskich i wczesnochrześcijańskich fragmentach sarkofagów.
Już same proste ornamenty potrafią mnie zatrzymać na dłużej. Niby kilka kresek, a jak w różny sposób można przedstawić gołębia z oliwną gałązką.
Albo te kamienne koronki...
Pisanie artykułu o Rzymie to właściwie zadanie niewykonalne, albo sztuka rezygnacji. Co ja piszę? O Rzymie? Z tym jednym kościołem mam decyzyjny problem. Nie wiem, co wyrzucić z tekstu. Jak przejść obojętnie nad rzeźbami.
Nad ciekawym obrazem o Soborze Trydenckim, jako reakcją na zagrożenia Reformacji.
Aż trudno nie czuć temperatury próśb wypisanych na karteczkach i zatkniętych w figurze św. Antoniego.
Czy mam nie napisać o panu pilnującym kościoła? Powoli zawieszał liny grodzące ławki w głównej nawie, ale robił to tylko tam, gdzie już nie było ludzi. Nikogo nie poganiał. Odszedł i poczekał, aż zwiedzający wstaną i wyjdą. Bardzo miły gest.
W końcu sama siebie pogoniłam i Krzysztofa, właśnie z ławek, bo w planach były jeszcze inne kościoły.
Następny też już mi znany i pod powiekami zatrzymany od pierwszej wizyty w 2001 roku to Św. Cecylia. Musieliśmy poczekać na popołudniową godzinę otwarcia. Co robić? Skoro jest tak ciepło, to może na lody? Nic w pobliżu ciekawego nie znaleźliśmy. Zdaliśmy się na bar, w którym kupiliśmy lody o smaku bez zachwytu.
Na szczęście świątynia jak najbardziej z zachwytem.
Przyszliśmy i tak za wcześnie, z zamiarem posiedzenia na dziedzińcu, ale zauważyliśmy, że drzwi są już otwarte. Dzięki temu byliśmy niemymi uczestnikami Liturgii Godzin odprawianej przez siostry z przyległego klasztoru. Dobry moment na wyciszenie, na podziękowanie Bogu za wyprawę do Rzymu.
Korciło mnie, żeby podejść do sióstr i poprosić o otworzenie wejścia na chór, mimo, że godziny zwiedzania przypadają na przedpołudnie. Odwiódł mnie od tego Krzysztof argumentując po pierwsze rytmem życia zakonnego, a po drugie tym, że przecież jeszcze kiedyś tu wrócę.
Gdy zakonnice wyszły, najpierw przyjrzałam się cyborium projektu Arnolfo di Cambio (tak, tak, florenckiego architekta, twórcy Duomo).
Nastepnie długo wpatrywałam się  w rzadkiej urody rzeźbę św. Cecylii, dłuta młodego Maderno (z 1600 roku). Trudno od niej odejść.
Już dla tych dwóch obiektów warto przejść przez mniej absorbujące, niż w innych świątyniach, wnętrze. 
A przecież i mozaiki z IX wieku muszą przyciągnąć wzrok. Skromniejsze i mniej wyrafinowane od tych z Santa Maria in Trastevere, ale ileż ducha w nich!


W końcu idziemy do kościoła, w którym jeszcze nie byliśmy. Jest niewielki, ma najmniejszą dzwonnicę wśród rzymskich dzwonnic, najstarszy ponoć dzwon, a jego elewacja nie zapowiada wcale tego, że wnętrze jest ucztą miłośników średniowiecza.
O tym kościele przeczytałam kiedyś w "Rzymskiej komedii" Mikołajewskiego, a potem jeszcze raz przewinął mi się w "Rzymie i jego czarnej arystokracji" Ponikiewskiego.  I to był numer jeden na liście "do zwiedzenia tego dnia".
Chodzi o San Banedetto in Piscinula, wciśnięty pomiędzy inne wybudowane wokół Piazza in Piscinula. Nazwa kojarzy się z basenem, i prawdopodobnie pochodzi właśnie od basenów w starożytnych łaźniach, kiedyś funkcjonujących w tym miejscu.
Historyczmego dreszczyku dodaje też pierwszy człon nazwy kościółka - San Benedetto. Prawdopodobnie gdzieś tutaj był dom rodziny Anici, z którą spokrewniony był św. Benedykt, i z której gościnności korzystał podczas pobytu w Rzymie. Gdzieś tutaj istniało małe oratorium, które zniknęło po wybudowaniu w XI wieku kościoła dedykowanego świętemu. Została jedynie mała cela, coś, co bardziej przypomina schowek pod schodami z legendy o św. Aleksym. Dochodzi się do niej skręcając w lewo przy wejściu, poprzez kaplicę z pięknym obrazem Madonny z Dzieciątkiem.
Jeśli kiedyś tam traficie, będziecie mieli problem z wyborem, czy iść do miejsca naznaczonego obecnością świętego, czy też zostać i chłonąć romańskie smaczki i wymiarki tego kościoła. Specjalne użyłam zdrobnień, choć zazwyczaj staram się ich unikać, ale tutaj same cisną się do zdań.
Wszystko jest takie niewielkie, takie kameralne i przytulne. mam poczucie, że to mój prywatny kościółek, a ten osobisty intymny charakter potęguje gest św. Anny na fresku w pobliżu prezbiterium. Czas uciął fragment głowy, ale pozostawił matczyną troskę o Córkę. Myślę, co miałby on oznaczać i słyszę słowa:  Cóż ja mogę? Nie uchronię Cię przed tym, co Tobie przeznaczone, ja jestem tylko zwykłą matką, która położy dłonie na Twojej głowie, gdy do niej przyjdziesz z bólem. 
Przypomina mi się moja śp. Mama i momenty, gdy kładłam głowę na Jej kolanach. Wtedy cały świat odsuwał się na bezpieczną odległość.
Staram się cicho chodzić i utrwalić piękno malutkiej świątyni, tym bardziej cicho, by nie przeszkadzać w modlitwie Heroldowi Ewangelii - człowiekowi bardziej przypominającego rycerza, niż zakonnika. Zresztą to nie jest zakonnik, tylko członek świeckiego stowarzyszenia, tak samo jak konsekrowani, zachowujący celibat i angażujący się w czynne apostolstwo.
Duchowość miejsca pozwala mi zdobyć się na odwagę i zwrócić pewnej turystce uwagę, że tu się nie je lodów. I tak do wnętrza dochodzą odgłosy codziennego życia, ale nie musi ono w całości przenikać przez mury.
Pewnie już kilka razy byłam w pobliżu San Benedetto in Piscinula, ale nie miałam pojęcia, że taki skarb znajduje się niemal na wprost zejścia z mostu Cestio, łączącego Zatybrze z Wyspą. I właśnie na wyspę poszliśmy po wizycie u Benedykta.
Mieliśmy tylko przez nią przejść, nadciągał zmierzch, było jeszcze bardzo ciepło, co widać na zdjęciu, prosiło się o zwyczajny spacer.
Chociaż na chwilę zajrzeliśmy jeszcze do kościoła Świętego Bartłomieja na Wyspie.
Nie miałam już dobrej koncentracji na jego zwiedzenie, ale zapamiętałam niezwykłe kaplice boczne, w których zgromadzono relikwie współczesnych męczenników z całego świata. Zadziwiłam się, że w kaplicy ofiar komunizmu nie ma ani jednego polskiego nazwiska. Szkoda.
Czas zakończyć spacer. Dałam radę dojść pieszo do Piazza Venezia, ale potem nogi odmówiły posłuszeństwa, więc zdjęcia kończą się na pinii podświetlonej zielonym reflektorem.

TRASA CAŁEGO DNIA:


17 komentarzy:

  1. Wspaniały ten Twój Rzym. Cudowne zdjęcia! Tyle detali!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dłonie, stopy, odchylona głowa, a przede wszystkim włosy Św. Cecylii są obłędne !! Nie mam pojęcia jak można coś/kogoś tak wyrzeźbić??? Dobrze, że pojechałaś na wystawę, bo tego cuda, pewnie nigdy bym nie zobaczyła. Dziękuję Gosiaku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ona ma na włosach taki delikatny welon. Ale rzeźba obłędnia, nie uważasz?

      Usuń
  3. Małgosiu lubisz fotografować detale tak jak ja, piękne te kamienne koronki i ptaki i ogólnie wszytko.
    Pozdrawiam Ania K.

    OdpowiedzUsuń
  4. byłam we wszystkich tych Kościołach Rzymskich bo kiedyś spędziłam w samym Rzymie 14 dni. W Św. Cecylii trafiłam na ślub i było to niesamowite przeżycie bo i Młodzi byli przepiękni a ich goście ... bajka. Natomiast najbardziej zapadł mi w pamięć kościół Santo Stefano Rotondo który nie dosyć, że jest okrągły to jeszcze te sceny męczeństwa na ścianach jeszcze miałam przed oczyma długo po opuszczeniu jego progów ... pierwszy raz coś podobnego widziałam w kościele :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dużo udało Ci sie zobaczyc w ciagu jednego dnia. Rzym ma jakąś magię, ja troche się go boje, jego skali. Za każdym razem sporzadzam dokladne plany zwiedzania, ale nie udaje mi sie zapanowac nam Miastem. To ono mnie zawlaszcza, prowadzi po swojemu i pokazuje to, co chce. Czasem sa to cudownosci, ale nie zawsze. Sa w Rzymie miejsca bardzo znane, pocztowkowe, do ktorych jeszcze nie udalo mi sie dotrzec. W Santa Cecilia bylam kilka razy, za kazdym majac nadzieje na zobaczenie fresku Cavalliniego, o którym tak pieknie pisal jeszcze Muratow. No i sie udalo, za piatym albo szostym razem.

    dziekujac za wpis pozdrawiam serdecznie z mglistego Gdanska

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetnie ujęłaś charakter Rzymu - miasto zawłaszczające. Na freski Cavalliniego też sobie ostrzę zęby, ale niestety, tym razem byliśmy tam po południu.

      Usuń
  6. Na mnie wrażenie robią te "kamienne koronki" jak celnie je nazwałaś. Tego typu estetyka do mnie trafia. Ale zaciekawił mnie ten srebrny przecięty granat... Pozdrawiam i przesyłam zapach własnie pitej kawy :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Wróciłam dwa dni temu z Rzymu,odwiedziłam także wystawę Vermeera. Podzielam Pani zdanie - wystawa bardzo intrygująca i zapadająca w pamięci. Wiosną w Scuderie miałam okazję zobaczyć wystawę Tintoretta i pewnie Pani wie że przygotowywana jest kolejna wystawa, tym razem bohaterem będzie Tycjan.Życzliwie, bardzo życzliwie Pani zazdroszczę możliwości obcowania ze sztuką. My "dojeżdżający" do Włoch mamy gorzej - jak przyjeżdżamy - to chcemy zobaczyć jak najwięcej.Dokonywanie wyboru miejsc, obiektów do zwiedzania jest bardzo trudne, ale konieczne. Musi być przecież także przyjemność, zachwyt, refleksję , no i wypicie dobrej kawy...Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet mieszkając tutaj ma się problem wyboru, bo życia nie starczy, więc rozumiem tę życzliwą zazdrość. Pozdrawiam i proszę grzecznie o jakiś podpis :)

      Usuń
  8. Nie mogęsobie przypomnieć abym kiedykolwiek wczesniej widziała obraz Matki Bożej obejmowanej przez swoją Matke.Niezwykły. I jak Ty to robisz Małgosiu ,że zawsze widzisz dużo więcej niż inni ,nie wspominając już o nazewnictwie.Ładny kawałek trasy zrobiliście.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maszko, kwestia ćwiczeń, chyba częściej oglądam, a poza tym czuję, że patrzę nie tylko dla siebie, ale i dla Was :)

      Usuń
  9. Kolejny raz czytam zapiski z Rzymu i ciagle cos nowego mnie zaskakuje.
    Dzieki za zdjecia z kosciola Sw Bartlomieja i za Maryje ze swoja mama.
    irena z Poznania

    OdpowiedzUsuń