poniedziałek, 4 sierpnia 2008

CZERWONA BOLONIA

To określenie Bolonii ma dwojakie znaczenie: dotyczy po pierwsze czerwieni a po drugie zapatrywań politycznych. O tych nie mam zamiaru się rozpisywać, z natury rzeczy nie mój kolor; natomiast pierwsze znaczenie jest jak najbardziej w kręgu moich zainteresowań.
Wczoraj gorącym wczesnym popołudniem wybraliśmy się z chłopakami na wycieczkę do Bolonii. Z powodu ciągle nienaprawionej klimatyzacji w samochodzie (osobna historia) wybraliśmy podróż pociągiem. Klimatyzacja działała we wszystkich środkach lokomocji przez nas wybranych. O tej porze z Pistoi nie ma bezpośredniego połączenia, trzeba przesiadać się w Prato. Jak zwykle czuję się tam nieswojo. Nie wiem dlaczego, ale taki konglomerat nacji, z przewagą Chińczyków, wzbudza we mnie jakiś niepokój. To uczucie wzmogło się tylko po wyjściu ze stacji w Bolonii. Lato - nie było więc zbyt wielu studentów ze słynnego i najstarszego na świecie (wraz z paryską Sorboną) uniwersytetu; za to imigrantów więcej chyba niż Włochów. Już w drodze na Piazza Maggiore zostaliśmy zaczepieni przez hmmm rodaka? Mocno zagubiony człowiek? Spryciarz? Prostak? Aż nie wiem, które określenie do niego najbardziej pasowało. Zaczepił nas, słysząc język polski, i chyba dziwił się, że jesteśmy turystami. Był napastliwie gadatliwy.
Upał i marazm kończącej się niedzielnej sjesty zrobiły swoje - podirytowana weszłam na Piazza Maggiore i bezradnie rozglądałam się za czymś, co by dawało ukojenie.
Na chwilę zajrzeliśmy na dziedziniec Palazzo Comunale (starego ratusza).
Pogratulowaliśmy wielkiemu Grzegorzowi Wielkiemu kalendarza gregoriańskiego.

Neptun dawał przyjemne doznania świeżości dzięki pluszczącej wodzie. Ale czy na pewno tylko świeżości?

Większość Placu przed Bazyliką Św. Petroniusza (patrona Bolonii) zastawiono krzesłami pod kino letnie.
W podcieniach do występu szykował się teatrzyk kukiełkowy.
A my marne kukiełki w machinie zwiedzania poddaliśmy się bezwolnie absurdalnym zarządzeniom dla turystów. Rozumiem i popieram wymóg skromnego stroju wobec osób wchodzących do świątyni. Ale z takim nonsensem, jak w Bolonii, spotkałam się pierwszy raz! Nie wolno było wejść z normalnym plecaczkiem, nie było miejsca na depozyt, więc zwiedzaliśmy wymiennie. No my mogliśmy! Ale gdy ktoś jest tak zapalonym turystą, że sam dotrze do Bolonii, i ma niewielki plecak, to co ma z nim zrobić? Nie zwiedzi kościoła!!! Wszystko przez to, że Giovanni da Modena umieścił w swoim fresku wśród potępionych proroka Mahometa, a pewne ugrupowanie islamskie zagroziło zamachem. Rozumiem, że bomby przenosi się tylko w plecaczkach?
Irytację pogłębiali panowie pilnujący wejścia, którzy mieli dość dużą swobodę w ocenianiu stosowności stroju i tego, które drzwi są wejściowe, a które wyjściowe. Nie wiem od czego to zależało, ale jedni zwiedzający byli odsyłani z kwitkiem, a z kolei nogi pewnej pani wystarczająco chyba, według wpuszczających, zasłaniał wózek z dzieckiem i pełno siat doń uwieszonych. Jej nędzne skrawki dżinsu trudno było nazwać skromną spódniczką. Czekając tak, aż Krzysztof z Michałem skończą zwiedzanie, gapiłam sie wokół i coraz gorzej nastrajałam do idei zwiedzania. Czasami jednak oko spoczęło na jakimś ciekawym fragmencie architektury.
Nawet (co do mnie niepodobne) zadałam po ich wyjściu pytanie, czy warto wchodzić do środka. Na szczęście zostałam zmotywowana przez Krzysztofa, inaczej nie zobaczyłabym paru ciekawych obiektów, rzadkiego w Italii gotyku strzelistego (płomiennego? jak zwał, tak zwał).
Po długim oczekiwaniu na zwiedzanie powoli oswajałam się z miejscem. Dziwne, jakoś już się przyzwyczaiłam do toskańskiej geometrii, harmonii sięgającej korzeniami antyku, bieli i zieleni marmurów, odkrytej drewnianej więźby dachowej itp. itd. A tu nagle żebrowania! Nie powiem, zawsze mnie fascynował gotyk katedr francuskich, a ten jakoś takoś nie za bardzoś. Jeszcze nie umiem tego nazwać, co mi nie leżało. Za to w jednej z kaplic (Trzech Króli), którą omal bym ominęła w natłoku innych, przycupnęła na ścianie wspomniana już wizja sądu ostatecznego. Aj! Takiego diabła, to ze świecą w ręku szukać i lepiej nie znaleźć!
Ponieważ nie wolno było robić zdjęć, szukałam w internecie reprodukcji, żeby zaprezentować ten fresk. Znalazłam tylko jeden adres z w miarę dobrą reprodukcją: diabeł
Pocztówki sprzedawane na miejscu były znacznie gorszej jakości. Przyglądaliśmy się też albumikowi z freskami z kaplicy, ale kiszka fotograficzna :(
Krzysztofa zafascynowała kaplica-nisza z polichromowaną grupą Opłakiwania Chrystusa, właściwie to nie sam zespół rzeźb, co dołączone do niego stare modlitwy do pięciu ran Chrystusa.
W końcu zobaczyłam dobrze i z czcią umieszczone relikwie, poświęcono im jedną kaplicę. Rzadko można spotkać jeszcze taki szacunek dla świętych szczątków, najczęściej, ze względu na wielką wartość artystyczną relikwiarzy, trafiają, o zgrozo!, do muzeów.

Po wyjściu przyjrzeliśmy się budynkowi bazyliki. Tak dziwacznego kościoła to już dawno nie widziałam. Jego bryła powinna być pomnikiem pochopności. Otóż w zamierzeniach miała to być największa świątynia chrześcijaństwa. Jeszcze nie powstała nowa Bazylika Św. Piotra w Rzymie. Ambicją było postawienie większego kościoła od pierwszej bazyliki na Watykanie, zwanej konstantyńską. W trakcie budowy stwierdzono, że niekoniecznie może taka duża a pieniądze lepiej przeznaczyć na wykluwający się Uniwersytet. No i mamy dziwadło z poucinanymi ścianami; wyraźnie "widać" słowa: stop, teraz dach. A z tyłu jeszcze następne niebywałości: jak jakiś potwór przyssany do budowli, ciąg kamienic, który wchłonął absydę.

Spacerkiem przeszliśmy się ku wieżom. Faktycznie, tak jak jest napisane w przewodnikach, można przejść wiele kilometrów i nie wyjść z cienia. Uliczki starej Bolonii mają podcienia, jedne piękne, odnowione, inne straszące obłażącym tynkiem. Ponoć razem jest ich 50 kilometrów!
Wieże wariacko nieprzystające do siebie, wariacko krzywe, stoją w rozjeździe ulic, nie ma żadnego odejścia, by je dobrze sfotografować, bo zaraz w kadr wchodzą druty trolejbusowe. Notabene nie zobaczyłam ani jednego takiego pojazdu, a drutów plątanina.
Panowie wygłodniali łakomym wzrokiem zaczęli zwiedzać miejsca mniej zabytkowe. W końcu zasiedliśmy przy pizzy, wcale nie najsmaczniejszej. Trochę nienasycona dotychczas zobaczoną Bolonią zaproponowałam zwiedzanie Bazyliki Santo Stefano. Nie wiedziałam, co nas spotka.
Już uliczki w które się zagłębiliśmy sprawiły, że poczułam się bardziej swojsko. Urocze szczegóły.
Inny sposób zacieniania okien, o wiele mniej trwałymi tkaninami, płowiejącymi na słońcu. Razem tworzyły klimat dekoracji teatralnej. Miałam wrażenie, że domy, po części, wyprowadzono na zewnątrz budynku, przez to że tkanina była nie od strony mieszkalnego wnętrza.
Santo Stefano! Ach! Balsam na skołataną duszę. Wchodząc do kościoła czułam, jak wracają mi siły. Uśmiech sam zakwitł na twarzy.
Santo Stefano jest zespołem obecnie czterech z siedmiu kiedyś istniejących kościołów. Miał odtwarzać miejsca w Jerozolimie związane z męczeństwem Chrystusa. To Ci sposób na brak środków, by dotrzeć do Ziemi Świętej – wybudować namiastkę na miejscu! Budowę rozpoczął w V wieku Św. Petroniusz – biskup Bolonii - tam też go pochowano i jego grób, zbudowany na wzór Grobu Świętego spotykamy w jednym z pomieszczeń.
Na Dziedzińcu Piłata piękna misa, która jakoby jest tą, w której obmył ręce. Faktycznie jest „ciut” młodsza i pochodzi „tylko” z VIII wieku. Ciekawe układy geometryczne na ścianie, kogut przestrzegający przed zaprzaństwem...
Puste przestrzenie, czasami z cichymi krokami turystów, pani czytająca w jednym z krużganków, detale, detale, detale, raz wewnątrz, to w krużganku, to na zewnątrz, znów krużganek, kluczenie - miejsce, za którym już się tęskni, nim się je opuści.
Niestety godzina zamknięcia przybytku spokoju i sacrum nadeszła nieubłaganie i młody mnich znalazłszy nas w malutkim muzeum grzecznie dał do zrozumienia, że koniec uczty.

Potem już tylko wrócić na stację i wsiąść do pociągu. Nic bardziej mylnego. Nasz przedłużony pobyt na dworcu nie skończył się tak tragicznie jak 2 sierpnia roku 1980, kiedy to od wybuchu bomby zginęło 85 osób, czego znakiem pamięci były olbrzymie wieńce wiszące w poczekalni dworcowej. Nam przyszło tylko czekać na pociąg, który się nie pojawił i w końcu pojechaliśmy jakimś następnym.
Przy okazji wysłuchaliśmy pomysłu na oszczędne życie w wykonaniu miejscowego kloszarda. Człowiek ten czekał, aż pasażerowie opuszczą „jego” ławkę, będącą mu sypialnią. Otóż w hotelu on nie chciał sypiać, bo "trzeba mieć szlafrok i mówić dzień dobry". Jakaś racja to jest! "A tu ma spokój."
Nie zdążyliśmy z przesiadką w Prato, i żeby było weselej, najbliższy pociąg zapowiedziano z 40 minutowym opóźnieniem. Na szczęście przypomniałam sobie o tym, że o późnej porze kolej podstawia autobusy z Florencji. Widać nie opłaca się puścić normalnego składu. Autobus jednak był tylko dla wtajemniczonych, oczekujących przed dworcem, żadna tablica na stacji go nie zapowiadała, a po peronie raczej nie mógł jechać.
Ciekawa i pouczająca wycieczka. Ach zapomniałabym napisać jeszcze o bolońskiej czerwieni akceptowalnej – o barwie budynków. Znaczna ich część powstała po prostu z pięknej czerwonej cegły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz