piątek, 15 sierpnia 2008

~ W NIEBO WZIĘCIE

W nocy przyszła burza, pierwsze opady od prawie dwóch miesięcy. Druso jak zwykle przeżywał katusze i szczekaniem usiłował przepędzić grzmiące zjawisko. Od rana wkroczyłam dziarsko do kuchni, by przygotować posiłek na planowany piknik. Głównym daniem miał być kurczak, przed nocą omaszczony oliwą z ziołami, czosnkiem i suchą czerwoną papryką. Tak się zajęłam przygotowaniami, uszykowaniem naczyń, wyprasowaniem obrusy, że nawet nie zauważyłam, że chłopcy nie zwlekli się z łóżek i w ten sposób nie mieli wiele czasu przed Mszą. Michał znowu służył; tym razem wynaleźli z Krzysztofem jakąś komżę, co jest tu niebywałym zjawiskiem. Po Mszy Krzysiu wytłumaczył ludziom, czemu Michał tak się ubrał, że nie chciał być w świeckim ubraniu, a kiedyś w Polsce był ministrantem i komża to dla niego normalny strój. Ludzie kiwali głową z szacunkiem i zrozumieniem, że tak młody człowiek ma jeszcze jakiś respekt wobec tego, co się dzieje przy ołtarzu. Byli najwyraźniej zadowoleni.
Zaraz po nabożeństwie wyruszyliśmy w drogę do dwóch opactw. Święto kościelne niemal automatycznie narzuca, co zrobić, gdy po Mszy nadejdzie wolny czas. Klucz religijny w Toskanii daje wiele możliwości wyboru. My udaliśmy się na „klasztorny piknik”. Zamiarem naszym było zjeść gdzieś w plenerze z dobrymi widokami oraz zwiedzić niezwykłe miejsca kultu.
Zaczęliśmy strawą realną, bo wyruszyliśmy około 12.30, bez obiadu, a chłopcy to nawet bez śniadania. Zanim więc dotarliśmy do pierwszego miejsca mogliśmy zjeść wszystko, co by pojawiło się na piknikowym obrusie.
A był to najprawdziwszy lniany obrus, gdyż wybraliśmy „nieplastikową” wersję pikniku; a więc kurczak podany na chlebie, szklane kieliszki na wyborne wino, roszpunka w salaterce itp. Nie my jedni wpadliśmy na pomysł pikniku z widokiem na opactwo San Galgano. Ale budziliśmy widoczną ciekawość (może z nutką zazdrości) ucztujących obok Włochów. Potem ruszyliśmy do gotyckich ruin.
Klasztor San Galgano nosi imię rycerza, który według legendy zaniechał „światowego” życia, uprzednio był typowym rozbójnikiem łupiącym kogo popadło. No i w końcu padło i na niego, jechał sobie do narzeczonej, a tu bach! Spadł z konia i doznał widzenia. Św. Michał Archanioł zakazał mu dotychczasowego życia mówiąc, że jego porzucenie będzie tak łatwe jak wbicie miecza w skałę. Galgano spróbował. No i stało się. Miecz wszedł weń jak w masło. Nie miał więc rycerz innego wyjścia, został świętym pustelnikiem na Monte Siepi. Nieopodal, w dole, cystersi wybudowali gotycki klasztor. Jak już kiedyś wspominałam, bardzo rzadki styl we Włoszech, zwłaszcza w Toskanii.
Nie jest to unikat na skalę światową, spotkałam się z porównaniami geometrycznymi tego opactwa z katedrą w Chartres. Sam wybór miejsca nie był przypadkowy, cystersi zazwyczaj szukali rozległej płaszczyzny, z ujęciem wody (mogła to być rzeka), z dala od osiedli ludzkich. Miejsce wybrano jednak niefortunne, zbyt kosztowne, już w XVI wieku mieszkał tu tylko jeden mnich. Klasztor popadał ruinę, w XVII wieku został zdekonsekrowany. Przyciąga turystów, rozbudzając ich wyobraźnię, opustoszałymi murami, brakiem sklepienia i podłogi. Co roku odbywają się w nim koncerty, a rozstawione plastikowe krzesełka dopełniają goryczy ruin.
Tutaj słynny rosyjski reżyser Andriej Tarkowski kręcił sceny do filmu „Nostalgia”. Niestety dzieła nie widziałam. Szukałam nawet w internecie, znalazłam tylko zakończone aukcje.
Dopełniając scenerii po górach zaczęły roznosić się coraz głośniejsze grzmoty. Przyspieszyliśmy zwiedzanie i w strugach ulewnego deszczu schroniliśmy się w aucie. Podjechaliśmy jeszcze na Monte Siepi, do małej romańskiej kapliczki, w której w samym centrum jest wspomniany przeze mnie miecz.
Ludzki rozum trudno przyjmuje do wiadomości to, co widzi. Metal wbity w skałę. A jednak nie można doszukać się jakiegokolwiek łgarstwa. Skład metalu, z którego wykuto miecz, wskazuje dokładnie na stop używany w czasach San Galgano.
Sam kościółek ma urocze pasmowania z kamieni i cegły, kopuła gdy się na nią spogląda, wydaje się być czystą abstrakcją geometryczną.
W malutkiej dobudowanej kapliczce, pełniącej obecnie rolę zakrystii, stoi gablota z kośćmi przedramienia. Według legendy trzech śmiałków (a może raczej wandali?) usiłowało skruszyć skałę, by wyciągnąć miecz, ale wilk, towarzysz świętego pustelnika, odgryzł im ręce. Brr!
I znowu „oświecony” człowiek usiłował sprawdzić skład kości, by podważyć legendę. Jemu na złość okazało się, że kości są datowane na XII wiek. Już mieliśmy przemknąć do samochodu, ale niepokojące dźwięki odwiodły nas od zamiaru. Do kaplicy zaczęły wskakiwać grudki gradu. Odbijały się o podłoże przed wejściem i uderzały stojących po nogach. Po pewnym czasie dopadliśmy auta na parkingu i ruszyliśmy bardzo krętymi drogami, czasami błądząc, do następnego opactwa.
Po drodze mijaliśmy przedziwne obrazy. Biel, obca w tym miejscu o tej porze roku. Na pokaźnym odcinku drogi dosłownie brnęliśmy w brei grudek gradowych.
Chyba zbiory winogron w okolicy będą dużo mniejsze od oczekiwanych. Wiele kiści oberwał grad i smutno leżały na ziemi.
Rozpogodziło się, a my szczęśliwe zdążyliśmy dotrzeć do Sant Antimo, nieopodal Montalcino, i zobaczyć kościół jeszcze przed nieszporami. Wtedy jest słuszny zakaz robienia zdjęć.
Miodowe mury, położone wśród drzew oliwnych (oj bardzo starych!), ze strażnikiem-cyprysem, umościły sobie gniazdo w dolince nieopodal Montalcino.
Wedle legendy Karol Wielki rozbił tu obóz. Jego żołnierzy nękała choroba, na którą pomogła mikstura objawiona prze anioła. Jej składniki nie są znane, bazą ponoć było wino. Nie dziwne, w tak słynnym winiarskim regionie. To tutaj produkuje się zacne Brunello di Montalcino. Cesarzowi nie pozostało nic innego, tylko ufundować klasztor. Początki zabudowań datuje się na IX wiek, ale to, co można obejrzeć obecnie pochodzi z XII/XIII wieku i jest w niewielkim stopniu „zanieczyszczone” innymi stylami, gdyż opactwo przez 500 lat stało opustoszałe!
Miód nie tylko w barwie ale i miód na serce. Cudowny romanizm, piękne, skromne wnętrze. Grube mury i małe okna nie wpuszczają ostrego światła; w lekkim, ciepłym półmroku powoli jawią się detale.
Zaraz po wejrzeniu na całość, oczy wędrują ku kapitelom kolumn. Dominują ornamenty roślinne i zwierzęce uproszczone w formie, zgeometryzowane, o silnych wpływach rzeźby francuskiej (lombardzkiej).
Są też i bardziej skomplikowane sceny, jak na przykład Daniel wśród lwów.
W prezbiterium równie piękna rzeźba Chrystusa z XIII wieku, wykonana w drewnie i polichromowana.
Za ołtarzem w łuku apsydy ulokowały się trzy wnęki z małymi ołtarzami. W całym kościele jest niewiele fresków, na jednej z kolumn Krzysztof odnajduje swojego patrona.
Skończył się czas na zwiedzanie, bracia zaczęli nabożeństwo.
Przez chwilę jeszcze zostaliśmy, by posłuchać skromnych (w wykonaniu 9 mężczyzn) śpiewów gregoriańskich i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Jeszcze tylko rzut oka na mury zewnętrzne Sant Antimo:
Niemal cały czas na autostradzie towarzyszyła nam burza, z dawno nie widzianymi w takiej ilości błyskawicami. Cięły niebo w pionie i poziomie, przypominając nam jak bardzo kruchymi istotami jesteśmy. Już nie tak odważnie wyobrażającymi sobie, że okoliczne winnice należą do nas :)

1 komentarz:

  1. Dziękuję Pani za tą wycieczke do Sant Antimo,byłam tam pare lat temu i miło powspominać...Pozdrawiam-Joanna z Mazur

    OdpowiedzUsuń