środa, 20 sierpnia 2008

~ ZALEGŁOŚĆ NR 2: FESTA DI SAN LODOVICO

Panowie oda rana opróżniali pomieszczenie na parterze, zagrzybione do granic możliwości. Mimo maski na twarzy Paweł i tak się podtruł i leżał potem walcząc z bólem głowy. Ja zaczęłamdzień od dokończenia świec. Jedną z nich wręczyłam po południu polskiemu proboszczowi z Serravale Pistoiese, dokąd udaliśmy się na święto patrona miasta. Paweł dalej walczył w domu z własną głową.


Poczekaliśmy na celebracje spacerując po paese, bo przyjechaliśmy dużo wcześniej, by nie mieć problemu z zaparkowaniem.

Michał wszedł na wieżę w ruinach, a ja już myślałam, że policja idzie po niego, a oni tylk brali barierki zgromadzone pod wieżą.

Potem podążyliśmy śladami pewnej staruszki.

Specjalnie napisałam "święto patrona miasta" a nie „ na odpust”, bo trudno nazwać te uroczystości świętem religijnym; mimo, że kramy kusiły jak na każdym porządnym odpuście.

Za to Msza w szczątkowej postaci, niemal niesłyszalna w tyle kościoła, ludzie wchodzący i wychodzący, jak im się żywnie podobało. Potem procesja, a może lepiej byłoby nazwać ją paradą? Nie powiem, piękna, absolutnie fascynująca w swoim klimacie. Ale procesja?
Znikome elementy świadczyły o jej religijnych korzeniach:

figura świętego Ludwika:

księża, w tym proboszcz z relikwiarzem:

oraz ledwie słyszalny głos diakona, który próbował konkurować z orkiestrą dętą. Słaby głośnik jednak nie dawał szans „Zdrowaś Mario”-m i „Ojcze Nasz”-om.

Uwagę fotografów

i nie tylko - skoncentrowały na sobie postaci w epokowych strojach (z grupy historycznej z Pistoi):

żonglerzy chorągwiami:

przystojni dobosze:

oraz orkiestra dęta.
Zadziwiło mnie bogactwo tej parady. Serravalle jest miasteczkiem gminnym liczącym około 400 mieszkańców. Nad przygotowaniem festy czuwało przede wszystkim Proloco di Serravalle Pistoiese – stowarzyszenie działające na rzecz miejscowości. Wiele miasteczek ma tutaj takie instytucje. Ta z Serravale wraz z Urzędem Gminy przygotowuje kilkudniowe świętowanie, którego zwieńczeniem są obchody religijne i nie tylko. Na przykład dzień wcześniej miejscowości z gminy konkurowały w zawodach łuczniczych, nazywane Palio, jako i wyścigi w Sienie, gdyż wygraną był także sztandar.

My pojechaliśmy na najważniejszy dzień, dokładnie święto patrona. Święty Ludwik, spokrewniony z Ludwikiem francuskim (królem), był synem króla Neapolu. Według legendy będąc dzieckiem pielgrzymował pod opieką osoby dorosłej przez Toskanię i w Serravalle został wspaniale ugoszczony. Obiecał, że tego nie zapomni i się kiedyś odwdzięczy. Jako młodzieniec został franciszkaninem a niebawem otrzymał też mitrę biskupią Tuluzy. Po latach, gdy Lukkańczycy, po złupieniu Pistoi, wracali do domu, rozochoceni podbojem zamarzyli sobie „rozerwać się” jeszcze w Serravalle. Najeźdźcom ukazał się Św. Ludwik i odwiódł ich od zamiaru. Także niewytłumaczalne racjonalnie ocalenie od wysadzenia miasta podczas II wojny światowej mieszkańcy przypisują swojemu patronowi. W kościele są dwa jego przedstawienia, rzeźba procesyjna z makietą miasta oraz rzeźba ceramiczna, barwiona, umieszczona bardzo wysoko w niszy, pod sufitem kościoła.

W trakcie parady przy ruinach zamku cała procesja stanęła (łącznie z figurą Św. Ludwika i jego relikwiami), by gawiedź mogła obejrzeć skromne popisy sbandieratori.

Napisałam "skromne", bo w wykonaniu tylko czterech osób i nie najwyższych lotów, widziałam już o wiele bardziej zapierające dech w piersiach. Oczywiście i tak byłam pełna podziwu, cały czas pamiętając, że to nie jest impreza w jakimś popularnym turystycznie miasteczku i pod turystów robiona. Rozczulały mnie okrzyki wsparcia dobiegające z tłumu, swoi wspierali swoich. Wyjaśniło się też, czemu pewien człowiek z procesji niósł nadliczbową ilość flag, najpierw pomyślałam, że ekipa im się wykruszyła niesie za nieobecnych.

Podczas popisu wszystkie te flagi zostały użyte przez żonglerów, "po prostu" operowali dwiema chorągwiami naraz! Ponieważ znakomita większość uczestników procesji nie widziała żonglerki pod zamkiem, po zakończeniu, już na placu pod kościołem odbyły się popisy i całej grupki i poszczególnych jej członków, znowu wspieranych przez znajomych, sąsiadów? Zwróćcie uwagę na dużą rzadkość wśród takich grup, dziewczyny, i to jakie!

Po tej części festy poszliśmy na kolację do księdza Stanisława. Zasililiśmy w ten sposób niewielkie grono świeckich. Dostałam ofertę pracy (nie) do odrzucenia, jako gosposia ks. Stanisława, wykazując się znikomymi umiejętnościami, typu ugotowanie makaronu i zmieszanie go z gotowym sosem, wyłożenie wędlin na półmiski. Chociaż dla takiej prawdziwie toskańskej kuchni to nie wiem, czy nie warto się zastanowić?

Tylko gdzie ja znajdę drugiego takiego chlebodawce jak mój, i druga taką pracownię? Zasiedliśmy w ogrodzie pod wieżą z czasów Barbarossy.

A za bramą, na placu, przygrywała orkiestra z koncertem dla wszystkich mieszkańców. My ją przede wszystkim słyszeliśmy, a podglądaliśmy szparą w bramie ogrodowej.

W sympatycznej atmosferze doczekaliśmy popisów na skwerze nieopodal ruin zamku. Koncert się zakończył i dźwięki muzyki z odtwarzacza przyciągnęły gapiów, by obejrzeli popisy… no właśnie, kogo? Nie był to połykacz ognia, bardziej mistrz ognia, a chyba najpewniej byłoby go nazwać ognistym żonglerem.

Mnie zachwyciły dwa elementy pokazu: „sianie” ognistych nasion oraz potem „podlewanie” ich ogniem lejącym się z dziubka dzbanka. Ukoronowaniem wieczoru były fajerwerki, zachwycające, porywające, otwierające buźki z zapatrzenia. Siedzieliśmy tak blisko, że czasami popiół sypał nam się na głowy, dzięki temu miało się wrażenie, że iskry otaczają nas zewsząd. Największy aplauz zyskały sobie specjalne maszyny, coś na rodzaj olbrzymich młynków tworzących ogniste wiatraki. I tak rozognieni wróciliśmy środkiem nocy do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz