Dwie noce temu Druso budził mnie w nocy. Jeszcze to, że o tak dziwnej porze chciało mu się za potrzebą, nie wzbudzało mojego niepokoju, ale nie podobało mi się jak dziwnie charczał. Zasypiał jednak dalej, więc w miarę i ja dospałam do rana. Jego efekty dźwiękowe nasilały się z godziny na godzinę, aż w końcu odkryłam (mam nadzieję słusznie), że to kaszel. Pies nam się przeziębił. Poczytałam w internecie, czy mogę najpierw sama mu pomóc. Dobrze, że nie podałam mu syropu z cebuli, bo mogłabym otruć psa! Otóż cebula rozkłada czerwone krwinki u psów. Polecano za to mleko z miodem, syrop wykrztuśny i witaminy. Pojechałam więc do apteki, młody farmaceuta był przerażony, że sama usiłuję leczyć psa. Wołał nawet do pomocy ojca. Okazało się, że tutaj z wszystkim należy udać się do odpowiedniego specjalisty. W końcu jednak go przekonałam, że najpierw podleczę psa sama. Druso po ciężkich nocach, spędzonych tym razem upojnie z Krzysztofem (ja miałam się wyspać) powoli zaczął dochodzić do siebie. Jeszcze kaszle, ale już mu się trzewia nie rwą. Piszę o tym, bo to jest różnica między naszym narodem a Włochami. My nie ze wszystkim od razu biegniemy do lekarza, elektryka czy krawcowej. Pewne problemy rozwiązujemy samodzielnie. Tutaj jest dużo większy nacisk na specjalizację.
Tym razem faktycznie chodzi o obrazki z wystawy. We wtorek pojechaliśmy zobaczyć je w galerii „Dom malarza, rzeźbiarza i poety” w Montecatini Terme.
Ubawiłam się przednie. Weszliśmy akurat, gdy Pani Lucia pisała szkic do mojego folderu.
Przez jakieś niedopatrzenie nie wydrukowali go na czas, co mi absolutnie nie przeszkadzało, ale ona się gęsto tłumaczyła. Razem z nią skonstruowaliśmy „notkę o artystce”. Przy okazji dowiedziałam się, jaka to ja jestem zdolna i dzielna, że skończyłam parę szkół. Pani wysnuła ciekawą teorię o związku między warunkami klimatycznymi a poziomem wykształcenia. U nas jest bardziej zimno, więc więcej się uczymy. A Włochom tyle się nie chce. Potem jednak nastąpiło coś niespodziewanego dla mnie. Lucia najpierw zaproponowała, że gratis udzieli mi lekcji malarstwa. Pokornie podziękowałam za tak hojną propozycję. Po czym sięgnęła po własną broszurę o podstawach malarstwa. Dowiedziałam się więc, że istnieją kolory podstawowe, że niebieski i żółty dają zieleń. Że można tepować pędzlem, pryskać z włosia czy używać gąbki albo szmatki do przecierek. Mocno przyciskałam dłonie do ust, żeby się nie roześmiać, bo ona z dobrej woli chciała mi pomóc i było w niej tyle entuzjazmu, że nie mogłam jej powiedzieć, że maluchy uczyłam tego samego. Najbardziej spodobało nam się brzmienie słowa „ruch”, jakim rozprowadza się farbę, by nadać wodzie jej charakter. Chodziło o zygzak, ale brzmiało to fonetycznie „dzigi dzag dzigi dzag”. Najlepszą minę miała Aneczka, która niewiele rozumiała, nie było jak jej tłumaczyć, poza tym wtedy chyba na pewno wybuchłabym śmiechem. Co by nie było powiedzieć, pierwszą wystawę w Toskanii mogę wpisać sobie do życiorysu. To dla mnie trudne i nowe doświadczenie. Nigdy wcześniej nie wystawiałam swoich prac.
Stało się. Maszyna do chleba odmówiła posłuszeństwa, trzeba było zakupić nową. To bardzo wygodne nie musieć codziennie jechać do sklepu po świeże pieczywo, a tylko takie tutejsze jest strawne. Mrożenie na niewiele się zdaje, bo potem np. bułka przybiera dość rozdrobnioną postać. Urządzenia były nawet trzy do wyboru, wiedziałam już z doświadczenia czym, się kierować przy zakupie. Doświadczeniem nowym była samoobsługa przy kasie. Część stanowisk w tym sklepie jest przystosowanych do odczytania i uiszczenia należności samodzielnie przez klienta. Są w pobliżu panie z obsługi i pomagają tym, którzy jeszcze sobie nie radzą z automatem. Ciekawa jestem, jak taki system ma się do uczciwości klienta? Czy każdy papierek z kodem paskowym jest namagnesowany?
Już wcześniej zachodziłam w głowę jak działa inny system, czytników cen. Bierze się taki przed wejściem za bramki marketu, samemu skanuje ceny wybranego produktu i przy kasie nie wykłada się całego towaru, jedynie podaje ów czytnik. Na razie mechanizm działania obu systemów pozostaje dla mnie wielką tajemnicą.
Parafia przygotowuje się do festy Matki Bożej Różańcowej. Codziennie w związku z nią w różnych miejscach odmawia się Różaniec. W poniedziałek była to liturgia rozbudowana o słowo i procesję ze świecami na pobliski cmentarz. Wczoraj na placu przed pewną kamienicą. Dzisiaj będziemy się modlić w parafialnym oratorium Aietta. Jutro znowu udamy się do prywatnego domu, a w piątek przyjdą do kościoła modlić się dzieci uczęszczające tu na katechezę.
Tak mnie te przygotowania i dobra pogoda natchnęły, że postanowiłam dzisiaj umyć cześć okien i podłóg. Zwłaszcza, że jedna z nich wymagała szczególnej opieki po nocnych przygodach Druso. Rozpędziłam się ze sprzątaniem i nie pomyślałam o obiedzie. Pojechaliśmy więc do stołówki pracowniczej kolejarzy. Jedząc zastanawialiśmy się, czy istnieją takie przewodniki turystyczne, które turystę ciekawego miejsc i smaków zwykłych ludzi zaprowadzą np. do takiej stołówki. Bardzo smaczne jedzenie, dwa pełne dania, wino, woda, nawet jeden deser, kosztowały nas 18 €! Po polskich doświadczeniach zbiorowe żywienie może nam się źle kojarzyć, ja jednak polecałabym bez obaw poszukać w Italii mensy kolejarzy i spróbować, czym żywią się pracujący tubylcy.
Witam,
OdpowiedzUsuńod jakiegoś czasu czytam z ogromną uwagą Pani bloga. Przyznam, że z wielką niecierpliwością czekam na każdy wpis. Miałam przyjemność zwiedzić Florencję w zeszłym roku. Toskanię obejrzałam niestety wyłącznie z autokaru. Mam pytanie czy czytała Pani książkę "Toskania i okolice. Przewodnik subiektywny" autorstwa Anna Marii Goławskiej Grzegorza Lindenberg?
Pozdrawiam
Mirosława Plaza