Najpierw świece. Wspominałam, że jeszcze coś dłubałam podczas gościny Aneczki, ale nie zrobiłam wcześniej zdjęć, więc nadrabiam zaległości:
Druga wzmianka ma związek z pogodą i kuchnią. Otóż, mimo że słońce nadal pobłyskuje ciepło na niebie, temperatury, zwłaszcza nocne, mocno spadły. Przyczynia się to do dłuższego dojrzewania a może nawet wręcz do niedojrzewania pomidorów. Jak sobie radzą z tym przebiegłe toskańskie gospodynie? Ano robią marmoladę z zielonych pomidorów. I żebym i ja nie mogła się wymigać dostałam od Viviany niemal cały niezbędny komplet do przygotowania tej potrawy. A mianowicie: półtora kilograma pomidorów oraz kilogram cukru (ten cukier to mnie rozczulił). Brakowało tylko jednej cytryny. Nie mogłabym w oczy spojrzeć naszej ofiarodawczyni i według jej wskazówek ugotowałam co następuje:
Pomidory i cytrynę, pokrojone na kawałki, wrzuciłam do garnka, wszystko przemieszane z kilogramem cukru. Pozostawiłam na kilkanaście godzin, po czym zagotowałam. Viviana coś mi wspominała o konsystencji zależnej od długości gotowania, ale jakoś nie przypominam sobie dokładniejszych instrukcji. Według już własnego pomysłu przetarłam to wszystko młynkiem do przecierów, by pozbyć się pestek z pomidorów. Po czym odkryłam, że moja nowa maszyna do chleba ma funkcję „konfitury”! Wlałam do niej rzadki przecier i kilkakrotnie poddałam temperaturze z mieszaniem. Cudowna funkcja! W końcu nie musiałam się martwić, że przypalę marmoladę, co przy wielu potrawach, stawianych na tzw. wolny ogień, mi się zdarza. A smak? Zero pomidorów, zbliżony bardziej do dżemu pomarańczowego. Świetny w herbacie i do serów, ale tego drugiego zestawu jeszcze nie miałam okazji spróbować.
Trzecia wzmianka to odpowiedź na komentarz do wpisu „Obrazki z wystawy”. Po pierwsze serdecznie witam Panią Mirosławę. Poczułam się poniekąd wywołana do odpowiedzi pytaniem o „Toskanię i okolice”. Mam pierwsze wydanie tej książki, ale już nie pamiętałam, co mnie odwiodło od umieszczenia jej na liście przewodników. Może właśnie ów subiektywizm spod tytułu? Postanowiłam więc jeszcze raz ją przeczytać i chyba nadal będę trwała w postanowieniu, że zostawiam tę książkę na półce a nie na blogu. Interesujący pomysł, myślę, że ośmielający wszystkich, którzy bez znajomości języka i wielkich przygotowań chcą zaznać przygody z Toskanią. Bardzo mnie ciekawiły doświadczenia autorki, ale jakoś zupełnie stylistycznie mi nie leżały opisy dotyczące miejsc, do których nie udało jej się trafić. Szkoda mi więc, że nie skoncentrowała się na tym subiektywizmie, zamiast popełniać duże uogólnienia albo pisać rzeczy wręcz nieprawdziwe. Nie chcę zagłębiać się w zbyt szczegółową analizę, podam parę przykładów:
Sjesta według Kopalińskiego to odpoczynek południowy i jeśli tak rozumiemy ten czas, to restauracje najczęściej są wtedy otwarte, by nakarmić tych, co od posiłku zaczęli ten odpoczynek.
Głoska „h” jak najbardziej jest wymawiana przez Toskańczyków, tylko, że dotyczy innej litery. W dialekcie toskańskim często zamiast głoski „k” (litera „c”), np. w słowie „cocomero” (arbuz), rdzenni Toskańczycy powiedzą „hohomero”.
I ostatnia rzecz, z którą nie mogę się pogodzić to jakość fotografii. Domyślam się, że sprawa dotyczyła kosztów wydania, ale chyba bym wtedy po prostu zrezygnowała ze zdjęć w książce.
Proszę mi wybaczyć krytyczną nutkę, jakoś nie mam zbyt dużej śmiałosci podejmować się oceny, ale skoro już mnie Pani zpytała... Dotąd napisałam wyraźnie negatywną opinię o "Toskanii i Umbrii", ale nie mogłam wytrzymać, że sprzedaje się to jak regularny przewodnik.
AAAA!! Zapomniałabym podziękować za życzenia Pani Małgorzacie i odwzajemnić, z toskańskim słoneczkiem wszystkiego najlepszego.
Dziękuje za życzenia, chętnie przyjmę to toskańskie słoneczko.
OdpowiedzUsuńGdyby Pani chciała zajrzeć w zimne rejony Europy podsyłam link do mojego blogu http://mluczywo.blog.onet.pl/
Pozdawiam zielono. Małgorzata