Pojechałam pomóc Marzence w Giaccherino (czyt. dżiakkerino). Zakres pomocy nieistotny, ale te widoki po drodze i u celu! Żałowałam, że nie wzięłam aparatu, ale że musiałam wrócić na chwilę do domu, to:
A w domu cieszy zestaw dwóch barw o różnych odcieniach. Jakże piękny i smaczny, w dodatku własny, nie ze sklepu. Choć z tym cieszeniem to przesadzam. bo właśnie tej nocy szpaki zjadły nam wszystkie (!) czereśnie. Jak można tak dokładnie opędzlować wielkie drzewo? Koszyczek na zdjęciu, to ostatni zbiór w tym roku. Pocieszam się garstkami truskawek oraz sałatami. Inne cudności już żwawo przytupują.
sobota, 28 maja 2011
czwartek, 26 maja 2011
ŚWIAT Z MARMURU
Wczoraj odebrałam Krzysztofa z lotniska i przy okazji zrobiłam zdjęcia nowego wystroju trawników przed halą odlotów i przylotów. Wszystko fajnie, miłe wrażenia, tylko ta okrutna biało-czerwona taśma grodząca chętnym wypoczynku na trawie! No czy nie można było czymś innym tego zrobić? Trudno wykonać dobre zdjęcie, włazi to to w kadr i nie chce wyleźć. Co ja się namęczyłam, a u boku jeszcze miałam smoki, które, oczywiście, zrobiły panu festę na powitanie.
Dwie powierzchnie artysta Giovanni Maria Manganelli nazwał "Oceanem", trzecią "Afryką".
A skoro już jesteśmy przy marmurowych rzeźbach, to chciałam Wam jeszcze pokazać znalezionego w sieci Cadillaca z 1952 roku wykonanego w jednym bloku marmuru.
Dzieło można będzie obejrzeć w Carrarze (a gdzieżby indziej?) na Piazza Alberica, z okazji Tygodnia Marmuru w dniach od 8 do 12 czerwca. Rzeźba jest ponoć wierną kopią auta, ma 545 cm długości i jest wysoka na 165 cm.
Dwie powierzchnie artysta Giovanni Maria Manganelli nazwał "Oceanem", trzecią "Afryką".
A skoro już jesteśmy przy marmurowych rzeźbach, to chciałam Wam jeszcze pokazać znalezionego w sieci Cadillaca z 1952 roku wykonanego w jednym bloku marmuru.
Dzieło można będzie obejrzeć w Carrarze (a gdzieżby indziej?) na Piazza Alberica, z okazji Tygodnia Marmuru w dniach od 8 do 12 czerwca. Rzeźba jest ponoć wierną kopią auta, ma 545 cm długości i jest wysoka na 165 cm.
http://static.panoramio.com/photos/large/53760900.jpg |
Etykiety:
mistrzowie sztuki,
Piza Pisa,
ręką dzieło,
turystycznie
Lokalizacja:
Piza, lotnisko
środa, 25 maja 2011
NIEDZIELA NA PLACU
Od kilku dni mieszkam na plebanii tylko z psami. Boguś snuje się po domu szukając swojego padrone, Druso nie narzeka, bo miski z jedzeniem pojawiają się na czas. Myślałam, żeby nie dobijać charta pozostawieniem w domu (czego zresztą Druso też bardzo nie lubi) i zabrać psy w niedzielę ze sobą. Mamy niepisaną umowę z Krzysztofem - unikać nowych miejsc, gdy jedno nie jedzie na wycieczkę. Nie da się tego w stu procentach zrealizować, ale tym razem z chęcią podporządkowałam się obopólnym ustaleniom. Dawno nie rysowałam w plenerze, poza chwilką oczekiwania przed Florenckim Muzeum Katedralnym. Dawno też nie pisałam o Pistoi, więc ...
Zapakowałam smoki do auta o 14.00, licząc na spokojną, wyludnioną Piazza del Duomo. Trochę się przeliczyłam, bo, i owszem, w sennej atmosferze, ale plac okupowały stoiska gotowe do popołudniowej akcji zabiegania o dawców organów. Romantycznie! Ale rozumiem.
Najpierw dojdźmy do placu uliczką Ripa del Sale. Czy patrzę przed siebie, czy za siebie, czy w bok - tematy w obiektyw same wpadają.
Z założenia nie chciałam, i nie za bardzo mogłam, z taką ilością łap gdziekolwiek wchodzić, ale choć zajrzałam na dziedziniec obecnego Muzeum Miejskiego. Takie przypomnienie samej sobie, że ciągle jeszcze go nie zwiedziłam!
Piazza del Duomo jest rzadkim połączeniem kilku istotnych funkcji miasta w jednym miejscu, obsiadły go budynki należące do władzy kościelnej i świeckiej. Muzeum mieści się w starym ratuszu sięgającym XII wieku. Prace nad nim trwały ponad wiek i doprowadziły do stworzenia budynku będącego melanżem stylu florenckiego, sieneńskiego, a nawet zauważa się tu wpływy Północy Półwyspu Apenińskiego. Wnętrza mocno przebudowano w XV wieku, ale na razie nic o nich nie umiem powiedzieć. Nad wejściem wita nas olbrzymi hebr Medyceuszy połączony z insygniami papieskimi, mającymi uhonorować papieża Leona X wywodzącego się z tego rodu.
Trudno nie zauważyć dziwnej głowy, która na budynkach Pistoi pojawia się kilka razy. Ulokowano ją tam w XIV wieku, a pierwowzór przypisuje się zdrajcy Filippo Tedici, choć inni twierdzą, że to portret murzyńskiego króla z Majorki zabitego przez pistojskiego kapitana podczas konkwisty Balearów przez Pizie, z która Pistoia weszła w porozumienie. Co ciekawe na wszystkich zdjęciach w przewodnikach i nie tylko ta głowa jest czarna, a tu proszę! Odczyszczono ją i dopiero teraz widać, że to marmur.
W XVII wieku na poziomie pierwszego piętra dobudowano przejście do katedry. Zawsze mi mocno jeżdżą po wyobraźni takie miejsca. Od razu chciałabym zobaczyć taki korytarz.
Przy głównym wejściu, po jego prawej stronie, możemy porównać jak się miała stara lokalna miara (dosłownie podwójne ramię florenckie) w stosunku do przyjętego w XVIII wieku metra. Jest to pamiątka często spotykana na tych terenach, gdy w miejscach publicznych umieszczano mierniki. Pisałam kiedyś o takich przy drzwiach do Baptysterium we Florencji, albo np. o miarach (także objętości) w Bardze.
Idąc w lewo od Palazzo Comunale trafiamy w narożniku na wieżę (w poniższym kolażu, na prawym dolnym zdjęciu) o wysokości 30 metrów. Jej nazwa - Wieża Katyliny - pochodzi od imienia rzymskiego polityka i awanturnika, którego ponoć gdzieś tu pochowano po Bitwie pod Pistoią, będącej zakończeniem krótkiej wojny domowej w Starożytnym Rzymie, wywołanej właśnie przez Katylinę i zakończonej wraz jego śmiercią w styczniu 62 roku przed naszą erą.
Na najmniej efektownej pierzei ulokowały się dwa budynki XX wieczny - gminny oraz XVIII wieczny z siedzibą najdłużej egzystującego na świecie Banku Monte dei Paschi di Siena.O budynku sądu umieszczonego naprzeciw Palazzo Comunale nie opiszę teraz, bo niebawem nadarzy się ku temu specjalna okazja.
Pozostał jeszcze "kącik religijny". Katedra z dumną dzwonnicą, stary pałac biskupi, aż żal że pewien biskup tak łatwo go opuścił, ale o tym też w przyszłości, gdy w końcu zwiedzę tamtejsze pomieszczenia.
Zupełną perełką jest baptysterium - jedno z czterech osobno stojących w Toskanii. Może gdzieś jeszcze jest taki budynek w tym regionie,ale ja spotkałam tylko te we Florencji, Pizie, Volterze i właśnie w Pistoi.Duży udział w jego projektowaniu miał Nicolo Pisano. Obecna jego forma sięga XIV wieku. Trudno nie zauważyć wpływów gotyckich, ale też i romańskich pizańskich, z typowym pasmowaniem z białego i zielonego marmuru. Już w średniowieczu odbywał się tu sobotni targ, ta tradycja poszerzona o inne ulice i place trwa po dziś dzień.
To właśnie baptysterium stało się moim motywem rysunkowym tego dnia, choć przyznam, że trudno było rysować, gdyż przepadam za przyglądaniem się ludziom, tym bardziej, gdy wyglądają tak barwnie:
Zapakowałam smoki do auta o 14.00, licząc na spokojną, wyludnioną Piazza del Duomo. Trochę się przeliczyłam, bo, i owszem, w sennej atmosferze, ale plac okupowały stoiska gotowe do popołudniowej akcji zabiegania o dawców organów. Romantycznie! Ale rozumiem.
Najpierw dojdźmy do placu uliczką Ripa del Sale. Czy patrzę przed siebie, czy za siebie, czy w bok - tematy w obiektyw same wpadają.
Z założenia nie chciałam, i nie za bardzo mogłam, z taką ilością łap gdziekolwiek wchodzić, ale choć zajrzałam na dziedziniec obecnego Muzeum Miejskiego. Takie przypomnienie samej sobie, że ciągle jeszcze go nie zwiedziłam!
Trudno nie zauważyć dziwnej głowy, która na budynkach Pistoi pojawia się kilka razy. Ulokowano ją tam w XIV wieku, a pierwowzór przypisuje się zdrajcy Filippo Tedici, choć inni twierdzą, że to portret murzyńskiego króla z Majorki zabitego przez pistojskiego kapitana podczas konkwisty Balearów przez Pizie, z która Pistoia weszła w porozumienie. Co ciekawe na wszystkich zdjęciach w przewodnikach i nie tylko ta głowa jest czarna, a tu proszę! Odczyszczono ją i dopiero teraz widać, że to marmur.
W XVII wieku na poziomie pierwszego piętra dobudowano przejście do katedry. Zawsze mi mocno jeżdżą po wyobraźni takie miejsca. Od razu chciałabym zobaczyć taki korytarz.
Przy głównym wejściu, po jego prawej stronie, możemy porównać jak się miała stara lokalna miara (dosłownie podwójne ramię florenckie) w stosunku do przyjętego w XVIII wieku metra. Jest to pamiątka często spotykana na tych terenach, gdy w miejscach publicznych umieszczano mierniki. Pisałam kiedyś o takich przy drzwiach do Baptysterium we Florencji, albo np. o miarach (także objętości) w Bardze.
Idąc w lewo od Palazzo Comunale trafiamy w narożniku na wieżę (w poniższym kolażu, na prawym dolnym zdjęciu) o wysokości 30 metrów. Jej nazwa - Wieża Katyliny - pochodzi od imienia rzymskiego polityka i awanturnika, którego ponoć gdzieś tu pochowano po Bitwie pod Pistoią, będącej zakończeniem krótkiej wojny domowej w Starożytnym Rzymie, wywołanej właśnie przez Katylinę i zakończonej wraz jego śmiercią w styczniu 62 roku przed naszą erą.
Na najmniej efektownej pierzei ulokowały się dwa budynki XX wieczny - gminny oraz XVIII wieczny z siedzibą najdłużej egzystującego na świecie Banku Monte dei Paschi di Siena.O budynku sądu umieszczonego naprzeciw Palazzo Comunale nie opiszę teraz, bo niebawem nadarzy się ku temu specjalna okazja.
Pozostał jeszcze "kącik religijny". Katedra z dumną dzwonnicą, stary pałac biskupi, aż żal że pewien biskup tak łatwo go opuścił, ale o tym też w przyszłości, gdy w końcu zwiedzę tamtejsze pomieszczenia.
To właśnie baptysterium stało się moim motywem rysunkowym tego dnia, choć przyznam, że trudno było rysować, gdyż przepadam za przyglądaniem się ludziom, tym bardziej, gdy wyglądają tak barwnie:
Psy cierpliwie znosiły zainteresowanie przechodzących mieszkańców i turystów, za to bardzo niecierpliwie reagowały na innych pobratymców. Boguś ostentacyjnie dawał mi do zrozumienia, że mu twardo, o czym świadczy tzw. pozycja na Małysza. Za to pewna turystka dała mi do zrozumienia, że męczę mopsa, który cierpi podczas upałów. A Druso o wiele bardziej przeżywa pozostawienie w domu, niż wyjście,a dyszał głównie z przejęcia, że widział tylu kolegów, z którymi nie pozwolono mu się bawić
Siedzieliśmy wszak cały czas w cieniu, a gdy w tej części placu pojawiło się słońce, uznałam, że czas wracać do domu z w miarę skończonym rysunkiem:
Kto by chciał "przejść się" po placu zapraszam na stronę z bardzo dokładną mapą.
Etykiety:
Pistoia,
ręką dzieło,
rysunki,
turystycznie
Lokalizacja:
Pistoia, Piazza del Duomo
niedziela, 22 maja 2011
DZIECKIEM BĘDĄC
Wiem, wiem, milczałam długo, ale nie miałam ani szpilki wolnego czasu, by ją wetknąć w terminowe zajęcia oraz wieczorne totalne zmęczenie. Zalegam z niedzielą 15 maja.
Cel tej wyprawy wymyślił R. z Treppio. Miejsce na zdjęciach wydało mi się odległe o lata świetlne od tego, co kojarzymy z Toskanią, takie curiosum, że dla swoistej równowagi z chęcią przyjęłam zaproszenie.
W powiększonym więc składzie wybraliśmy się do toskańskiej... hmm, Alhambry? Albo pałacu z Marakeszu - z takim określeniem się też spotkałam. A tak naprawdę chodzi o Castello Sammezzano i jednego jej mieszkańca.
Nie ma sensu pisać o wcześniejszych właścicielach posiadłości, bo to, co zrobiono z nią w XIX wieku wyparło pamięć o przodkach.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności R. już raz był pod zamkiem, opuszczonym od lat, spotkał wtedy pewną panią, która powiedziała, że 15 maja odbędzie się zwiedzanie budynku. Niełatwo było zdobyć bliższe informacje, ale wytrwały poszukiwacz z Treppio dowiedział się, że w tym roku organizatorem "otwartych drzwi" jest gmina i że należy się pojawić o 14.30. Nic więcej.
Dojeżdżamy w deszczu, ale nic to, wszak mamy wejść do wnętrza. Tylko czemu ja jasne buty i sukienkę założyłam, gdy trzeba było iść czasami po błocku przez około dwa kilometry? Bardzo elegancka z gustownymi cętkami na łydkach dotarłam do celu. O trasie do zamku napiszę w drodze powrotnej :)
Troszkę byliśmy zaniepokojeni ilością ludzi. R. przekazano, że grupa może liczyć maksymalnie 40 osób. Uff! Okazało się, że wpuszczano od 14.30, a nie o 14.30, i że każda grupa mogła liczyć tyle osób. Bilety za "co łaska" - skądinąd znana w kościele waluta.
Czekaliśmy około 15 minut na wejście w holu, gdzie rozstawiono iście GS-owskie stoły. Tylko te miękko wyściełane krzesła cosik mniej pasowały do "stylizacji". Już z daleka potwierdziła się informacja, że zamek odcięty jest od prądu, gdyż pootwierane okna oświetlały zwiedzane pomieszczenia. W holu ustawiono dwa halogeny, zasilane z agregatu prądotwórczego. Nie tylko one potrzebowały watów i voltów, wszak nie mogło się obyć bez wyszynku i królowej kawy.
W końcu weszliśmy. Klatka schodowa tonęła w ciemnościach, czasami oświetlano stopnie latarkami.
Potem nagle zostaliśmy zalani feerią barw i koronką kształtów.
Sufity wprost na nas kapały.
Powiem tak, mam mieszane odczucia - bardzo. Sama nie do końca wiem, czy mi się podobało to, co zobaczyłam. Trudno mi oceniać wnętrza w kategoriach estetycznych, bo nie umiem odróżnić, czy to kicz, czy typowa dla orientu architektura, a tej prawie nie znam. Może wszystko dlatego, że krajobrazy za oknem ciągle przeczyły temu, co oczy widziały wewnątrz?
Wiem, że na pewno byłabym zachwycona miejscem dzieckiem będąc. Już widzę te swoje zabawy w królewnę. Sceneria do nich była wymarzona. Niektóre sale, wysokie na dwie kondygnacje, miały balkoniki do odgrywania romantycznych scen. To znaczy, te sceny, to ja dzieckiem będąc. Bo tu realnie służyły celom różnym - w kaplicy z balkonów służba uczestniczyła we Mszy św.
W innych salach lokowano na balkonach muzyków.
Oprowadzał nas ze swadą opowiadający pan. Szkoda, że się nie dowiedziałam, skąd w nim takie pokłady informacji. Mówił, że nie jest zawodowym przewodnikiem, ale opowiadał z zacięciem i wielką wiedzą.
Mnie w tym wszystkim najbardziej frapowała postać samego twórcy.
Sammezzano jest naznaczone nietuzinkową osobowością Ferdynanda Panciatichi Ximenes Aragon. Uff! Ciekawostką jest już samo nazwisko. Panciatichi wskazuje na stary ród z ... Pistoi. Ximenes Aragon to nazwisko rodu z Portugalii, w który wżenił się Ferdynand. Na podstawie zebranych informacji trudno mi orzec, czy Panciatichi był bogatym szaleńcem, czy też bogatym egocentrykiem, a może bogatym outsiderem? No bo jak czytać na przykład jeden z napisów: "Lud się ze mnie śmieje a ja i tak jestem wielki". Takich złotych myśli alla Panciatichi spotkaliśmy w zamku niezłe naręcze.
Żonę wydelegował z zamku do innej posiadłości i sam szalał na włościach.
Miał cały sztab wykonawców, a że sam był architektem i inwestorem, to sprawy nabierały rozmachu, gdy tylko wymyślił następne pomieszczenie. Jeśli rankiem wstawał z gotowym projektem, to już wieczorem chciał widzieć tego efekty.
Żył właściwie cały czas na budowie. Rzadko opuszczał swój dom.
Ponoć nigdy na Wschodzie nie był, ale miał jedną z najlepiej zaopatrzonych bibliotek, zwłaszcza zbiór tomów podróżniczych nie miał sobie równych.
Nie wiem, czy to on rzucił klątwę na swój dom, ale jedna z legend mówi, że po jego śmierci przez 100 lat nie mogła nikomu udać się tu żadna zmiana. I faktycznie nowi właściciele, poczynając od córki, nie dawali rady gmaszysku. Córka wyprzedała sprzęt ruchomy i nie chciała tam mieszkać. Ostatni właściciele - Brytyjczycy - zaczęli stawiać nieopodal olbrzymi hotel, którego stan wielce surowy straszy, gdy się pójdzie w głąb parku. Na szczęście drzewa przesłaniają owo szkaradziejstwo i tylko Castello di Sammezzano widać z daleka. Wprawny obserwator szybko zobaczy górujący nad doliną Arno budynek, po prawej stronie autostrady, tuż za zjazdem na Incisę, jadąc od Rzymu. Widoczna jest ta strona bez attyki, z zaokrąglonym tympanonem i sztucznym zegarem.
Skoro już jesteśmy przy legendach, spotkałam się jeszcze z inną, będącą świadectwem głęboko zakorzenionego przekonania o sile rzuconego słowa. Otóż Panciatichi chciał być pochowany nie bliżej niż 29 kilometrów od Florencji, której to socjeta nie przyjęła go ochoczo do swoich szeregów. Początkowo miejscem jego pochówku była krypta w samym zamku, strzeżona przez dwa lwy.
Szczątki Ferdynanda przeniesiono na cmentarz, ale lwy pozostały. Na jednego z nich pokusił się złodziej. Po pewnym czasie w szpitalu umierało dwóch mężczyzn dotkniętych paraliżem postępującym, co oznacza kiłę układu nerwowego. Na łożu śmierci przyznali się, że to oni byli złodziejami i że sprzedali rzeźbę pewnemu antykwariuszowi z Arezzo. Nie umieli dokładnie wskazać adresu, więc lwa nie odzyskano. Po upływie pewnego czasu jeden z handlarzy starociami zmarł także na paraliż postępujący i ponoć to on odsprzedał lwa gdzieś dalej. W czym rzecz? Otóż Panciatichi zmarł na tę samą chorobę, a klątwa głosi, że każdy, kto naruszy miejsce pochówku zapadnie na tę przypadłość. Myślę sobie - no legenda - mimo, że znalazłam gdzieś w sieci wycinki prasowe dokładnie śledzące lwa oraz idącą w raz z nim chorobę. Prawda czy fałsz - groźba podziałała! Drugi lew pozostał na miejscu, także inne drobne elementy wystroju pozostały nietknięte, wewnątrz zdziwiłam się wiszącym dotąd bezużytecznym lampom. Czyżby niechlubne losy złodziei podziałały na potencjalnych naśladowców?
Optymistycznym i fascynującym śladem po właścicielu jest park, a zwłaszcza droga wiodąca do zamku. Otóż jest tam aleja sekwoi olbrzymiej. Rzadki zestaw w Europie bardzo potężnych i majestatycznych drzew. Piszę o nich na końcu wpisu, bo w drodze powrotnej słońce łaskawie obdarzyło nas swoją wizytą i pozwoliło cieszyć się towarzystwem olbrzymów, przy których wszyscy zdajemy się mali, niczym dzieckiem będąc.
Ponieważ sam opis może nie wystarczyć, na miejscu trudno o drogowskazy, oprócz mapy w lokalizacji podaję też współrzędne zamku:
43 42 11.2N; 011 28 18.7E
oraz miejsca do zaparkowania:
43 42 05.4N; 011 28 05.2E
Zapomniałam jeszcze dodać, że jeśli ktoś chce dowiedzieć się o terminie najbliższej wizyty, niech zajrzy tutaj.
Cel tej wyprawy wymyślił R. z Treppio. Miejsce na zdjęciach wydało mi się odległe o lata świetlne od tego, co kojarzymy z Toskanią, takie curiosum, że dla swoistej równowagi z chęcią przyjęłam zaproszenie.
W powiększonym więc składzie wybraliśmy się do toskańskiej... hmm, Alhambry? Albo pałacu z Marakeszu - z takim określeniem się też spotkałam. A tak naprawdę chodzi o Castello Sammezzano i jednego jej mieszkańca.
Nie ma sensu pisać o wcześniejszych właścicielach posiadłości, bo to, co zrobiono z nią w XIX wieku wyparło pamięć o przodkach.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności R. już raz był pod zamkiem, opuszczonym od lat, spotkał wtedy pewną panią, która powiedziała, że 15 maja odbędzie się zwiedzanie budynku. Niełatwo było zdobyć bliższe informacje, ale wytrwały poszukiwacz z Treppio dowiedział się, że w tym roku organizatorem "otwartych drzwi" jest gmina i że należy się pojawić o 14.30. Nic więcej.
Dojeżdżamy w deszczu, ale nic to, wszak mamy wejść do wnętrza. Tylko czemu ja jasne buty i sukienkę założyłam, gdy trzeba było iść czasami po błocku przez około dwa kilometry? Bardzo elegancka z gustownymi cętkami na łydkach dotarłam do celu. O trasie do zamku napiszę w drodze powrotnej :)
Troszkę byliśmy zaniepokojeni ilością ludzi. R. przekazano, że grupa może liczyć maksymalnie 40 osób. Uff! Okazało się, że wpuszczano od 14.30, a nie o 14.30, i że każda grupa mogła liczyć tyle osób. Bilety za "co łaska" - skądinąd znana w kościele waluta.
Czekaliśmy około 15 minut na wejście w holu, gdzie rozstawiono iście GS-owskie stoły. Tylko te miękko wyściełane krzesła cosik mniej pasowały do "stylizacji". Już z daleka potwierdziła się informacja, że zamek odcięty jest od prądu, gdyż pootwierane okna oświetlały zwiedzane pomieszczenia. W holu ustawiono dwa halogeny, zasilane z agregatu prądotwórczego. Nie tylko one potrzebowały watów i voltów, wszak nie mogło się obyć bez wyszynku i królowej kawy.
W końcu weszliśmy. Klatka schodowa tonęła w ciemnościach, czasami oświetlano stopnie latarkami.
Potem nagle zostaliśmy zalani feerią barw i koronką kształtów.
Sufity wprost na nas kapały.
Powiem tak, mam mieszane odczucia - bardzo. Sama nie do końca wiem, czy mi się podobało to, co zobaczyłam. Trudno mi oceniać wnętrza w kategoriach estetycznych, bo nie umiem odróżnić, czy to kicz, czy typowa dla orientu architektura, a tej prawie nie znam. Może wszystko dlatego, że krajobrazy za oknem ciągle przeczyły temu, co oczy widziały wewnątrz?
Wiem, że na pewno byłabym zachwycona miejscem dzieckiem będąc. Już widzę te swoje zabawy w królewnę. Sceneria do nich była wymarzona. Niektóre sale, wysokie na dwie kondygnacje, miały balkoniki do odgrywania romantycznych scen. To znaczy, te sceny, to ja dzieckiem będąc. Bo tu realnie służyły celom różnym - w kaplicy z balkonów służba uczestniczyła we Mszy św.
W innych salach lokowano na balkonach muzyków.
Oprowadzał nas ze swadą opowiadający pan. Szkoda, że się nie dowiedziałam, skąd w nim takie pokłady informacji. Mówił, że nie jest zawodowym przewodnikiem, ale opowiadał z zacięciem i wielką wiedzą.
Mnie w tym wszystkim najbardziej frapowała postać samego twórcy.
Sammezzano jest naznaczone nietuzinkową osobowością Ferdynanda Panciatichi Ximenes Aragon. Uff! Ciekawostką jest już samo nazwisko. Panciatichi wskazuje na stary ród z ... Pistoi. Ximenes Aragon to nazwisko rodu z Portugalii, w który wżenił się Ferdynand. Na podstawie zebranych informacji trudno mi orzec, czy Panciatichi był bogatym szaleńcem, czy też bogatym egocentrykiem, a może bogatym outsiderem? No bo jak czytać na przykład jeden z napisów: "Lud się ze mnie śmieje a ja i tak jestem wielki". Takich złotych myśli alla Panciatichi spotkaliśmy w zamku niezłe naręcze.
Żonę wydelegował z zamku do innej posiadłości i sam szalał na włościach.
Miał cały sztab wykonawców, a że sam był architektem i inwestorem, to sprawy nabierały rozmachu, gdy tylko wymyślił następne pomieszczenie. Jeśli rankiem wstawał z gotowym projektem, to już wieczorem chciał widzieć tego efekty.
Żył właściwie cały czas na budowie. Rzadko opuszczał swój dom.
Ponoć nigdy na Wschodzie nie był, ale miał jedną z najlepiej zaopatrzonych bibliotek, zwłaszcza zbiór tomów podróżniczych nie miał sobie równych.
Nie wiem, czy to on rzucił klątwę na swój dom, ale jedna z legend mówi, że po jego śmierci przez 100 lat nie mogła nikomu udać się tu żadna zmiana. I faktycznie nowi właściciele, poczynając od córki, nie dawali rady gmaszysku. Córka wyprzedała sprzęt ruchomy i nie chciała tam mieszkać. Ostatni właściciele - Brytyjczycy - zaczęli stawiać nieopodal olbrzymi hotel, którego stan wielce surowy straszy, gdy się pójdzie w głąb parku. Na szczęście drzewa przesłaniają owo szkaradziejstwo i tylko Castello di Sammezzano widać z daleka. Wprawny obserwator szybko zobaczy górujący nad doliną Arno budynek, po prawej stronie autostrady, tuż za zjazdem na Incisę, jadąc od Rzymu. Widoczna jest ta strona bez attyki, z zaokrąglonym tympanonem i sztucznym zegarem.
Skoro już jesteśmy przy legendach, spotkałam się jeszcze z inną, będącą świadectwem głęboko zakorzenionego przekonania o sile rzuconego słowa. Otóż Panciatichi chciał być pochowany nie bliżej niż 29 kilometrów od Florencji, której to socjeta nie przyjęła go ochoczo do swoich szeregów. Początkowo miejscem jego pochówku była krypta w samym zamku, strzeżona przez dwa lwy.
Szczątki Ferdynanda przeniesiono na cmentarz, ale lwy pozostały. Na jednego z nich pokusił się złodziej. Po pewnym czasie w szpitalu umierało dwóch mężczyzn dotkniętych paraliżem postępującym, co oznacza kiłę układu nerwowego. Na łożu śmierci przyznali się, że to oni byli złodziejami i że sprzedali rzeźbę pewnemu antykwariuszowi z Arezzo. Nie umieli dokładnie wskazać adresu, więc lwa nie odzyskano. Po upływie pewnego czasu jeden z handlarzy starociami zmarł także na paraliż postępujący i ponoć to on odsprzedał lwa gdzieś dalej. W czym rzecz? Otóż Panciatichi zmarł na tę samą chorobę, a klątwa głosi, że każdy, kto naruszy miejsce pochówku zapadnie na tę przypadłość. Myślę sobie - no legenda - mimo, że znalazłam gdzieś w sieci wycinki prasowe dokładnie śledzące lwa oraz idącą w raz z nim chorobę. Prawda czy fałsz - groźba podziałała! Drugi lew pozostał na miejscu, także inne drobne elementy wystroju pozostały nietknięte, wewnątrz zdziwiłam się wiszącym dotąd bezużytecznym lampom. Czyżby niechlubne losy złodziei podziałały na potencjalnych naśladowców?
Ponieważ sam opis może nie wystarczyć, na miejscu trudno o drogowskazy, oprócz mapy w lokalizacji podaję też współrzędne zamku:
43 42 11.2N; 011 28 18.7E
oraz miejsca do zaparkowania:
43 42 05.4N; 011 28 05.2E
Zapomniałam jeszcze dodać, że jeśli ktoś chce dowiedzieć się o terminie najbliższej wizyty, niech zajrzy tutaj.
Etykiety:
roślinność,
Sammezzano,
turystycznie
Lokalizacja:
Castello di Samezzano
piątek, 13 maja 2011
PO AWARII
Blogger ostatnimi dniami przeżywał mocny kryzys, co skończyło się grubą awarią. Jak na razie wydaje mi się, że straty są niewielkie. Zniknęło kilka ostatnich komentarzy, które chyba będę mogła odtworzyć. Posty pozostały nietknięte.
Pozdrawiam serdecznie z latem już kuszącej Toskanii :)
A ja w pracowni :(
Ale, jak to Włodek mi dzisiaj przypomniał słowa Agnieszki Osieckiej: " Sama chciała"
I ma świętą rację :)
Aha! I nie piszcie, że to piątek 13, bo z tego co się zorientowałam, tutaj o wiele bardziej nie lubi się 17 :)
Pozdrawiam serdecznie z latem już kuszącej Toskanii :)
A ja w pracowni :(
Ale, jak to Włodek mi dzisiaj przypomniał słowa Agnieszki Osieckiej: " Sama chciała"
I ma świętą rację :)
Aha! I nie piszcie, że to piątek 13, bo z tego co się zorientowałam, tutaj o wiele bardziej nie lubi się 17 :)
środa, 11 maja 2011
TYLKO BŁOGOŚĆ
Pogoda w ostatnią niedzielę była piękna, miałam nawet poczynione pewne plany turystyczne, ale odpuściłam. W końcu usiadłam w ogrodzie z książką, a zakładką był jej bilet z muzeum, o którym we wpisie poniżej. Do tego zaserwowałam sobie czarną herbatę ze świeżą miętą i cytryną, no i cukrem :) Jeśli mój ulubiony miętowy posmak, to znaczy, że lato idzie. A zdjęcia specjalnie dla Ewuni, żeby widziała, iż filiżanka nie próżnuje.
Chwilami nawet podrzemałam na hamaku. Słońce lubo mi sprzyjało. Czasami aż za lubo, wtedy uciekałam w półcień. Każdemu według upodobań. Psy też mają swoje preferencje :) I tak oto parę godzin zażywałam najlepszego leku na zbyt zajęte codzienne dni, ale już niedługo ... i zwolnię tempo.
Chwilami nawet podrzemałam na hamaku. Słońce lubo mi sprzyjało. Czasami aż za lubo, wtedy uciekałam w półcień. Każdemu według upodobań. Psy też mają swoje preferencje :) I tak oto parę godzin zażywałam najlepszego leku na zbyt zajęte codzienne dni, ale już niedługo ... i zwolnię tempo.
NUMER JEDEN NA LIŚCIE
Obiecałam, że opiszę dalszą część poniedziałkowej wyprawy, co niniejszym czynię. Wpis będzie długi, długo też powstawał. Rodził się z bólem i trudem znalezienia słów.
W końcu trafiłam do Muzeum Katedralnego Florencji.
Gdy podeszliśmy na miejsce, z tyłu Duomo, zobaczyliśmy niewielką kolejkę. Hmm, nigdy tu takiej nie widziałam. Grzecznie się ustawiłam, by po pewnym czasie usłyszeć od strażnika, że może za pół godziny zaczną wpuszczać, bo coś tam się stało z systemem.
Krzysztof wykorzystał chwilę, by wdepnąć do sklepu z artykułami liturgicznymi, a ja przycupnęłam na wprost wejścia i szybko zaczęłam machać ołówkiem. Co zdążyłam utrwalić, to pokazuję:
W końcu jednak weszliśmy.
Muzeum od początku zachwyciło mnie swoją atmosferą i przejrzystością, w dodatku można w nim szaleć z aparatem fotograficznym, tylko w niektórych salach jest zakaz używania flesza. Ten i tak mnie nie obchodził, bo staram się nie używać lampy błyskowej.
Przestrzenie muzealne zapisały mi się w pamięci jako kolaż złożony z dzieł, elementów wystawienniczych, wielu poziomów pomieszczeń, starej i współczesnej architektury, a tym, co je spaja, to niezwykły klimat, swoista atmosfera podniosłości, lecz bez zadęcia na patos.
Samo miejsce nosi nazwę Museo dell'Opera del Duomo i jest ściśle związane z fundacją trwającą od 7 wieków o tej samej nazwie - dosłownie Dzieła Katedry.
Kamień węgielny pod obecny kościół położono w 1296 roku, a że ludzie w tamtych czasach zdawali sobie sprawę z tego, że ich pokolenie nie doczeka ostatecznej wersji najważniejszej świątyni we Florencji, utworzyli więc instytucję, która miała czuwać nad ciągłością przedsięwzięcia, rozwiązywać jego problemy finansowe, organizować konkursy, wybierać architektów, artystów i innych wykonawców. Patronat nad dziełem powierzono jednemu z głównych cechów florenckich - cechowi włókienników. Ich symbolem jest napotykany i w muzeum, i w katedrze, Agnus Dei, czyli Baranek Boży.
W 1432 roku utworzono siedzibę mającą pomieścić biura, magazyny a nawet pracownie rzeźbiarskie. To tam Michał Anioł tworzył swojego "Dawida".
Pomieszczenia siedziby Opera del Duomo poddano wielkim restrukturyzacjom w XIX wieku, wtedy też stały się głównie miejscem gromadzenia zbiorów sztuki. Czas był ku temu najwyższy, gdyż "dziwnym zbiegiem okoliczności", rzeźby wykonane na potrzeby katedry znajdowano w prywatnych ogrodach, w kolekcjach publicznych, a inne ginęły w czeluściach magazynowych.
Taki los spotkał jedno z najbardziej zapierających dzieł wystawionych w muzeum - dwa balkony chóralne autorstwa Luca della Robbi oraz Donatella. Dzisiaj łagodnie pisze się, że były "tymczasowo" przechowywane w Uffizi.
Innym problemem była powolna degradacja wspaniałych ozdób katedry i dzwonnicy, której winowajcą były między innymi spaliny. Postanowiono zabezpieczyć oryginały, a w ich miejscu ustawiono kopie. Jeszcze do niedawna z lewej strony Duomo przejeżdżały zagrażające zabytkom pojazdy. Bodajże od roku cały plac jest we władaniu pieszych, nie licząc dorożek oraz pojazdów Misericordii, no i policji :)
Ostatnie wielkie przeróbki w muzeum zaszły po tragicznej powodzi z 1966 roku, której zapis znajdujemy także we wnętrzach. Mnie by zakryło caluśką.
Założono wtedy ogrzewanie, wybudowano windy, unowocześniono łazienki oraz system oświetleniowy.Wewnętrzny dziedziniec przykryto szklanym dachem, więc nie miałam nawet pojęcia,że muzeum uratowało nas przed przelotnym, acz obfiym deszczem.
Nowoczesności nie zapowiada renesansowa elewacja frontowa, oczywiście której zapomniałam zdjęcia zrobić. Kiedyś to uzupełnię.
Zmieniono też rodzaj ekspozycji i wprowadzono coś, co bardzo lubię, drewniane maski miejsc, z których pochodzą wystawione dzieła. To bardzo pomaga w wyobrażeniu sobie oryginalnego środowiska danej rzeźby. Bo przecie nikt ich nie tworzył dla muzeum.
Należy nadmienić, że to tylko niewielki wycinek z tego, co musi być objęte patronatem konserwatorskim. Opera del Duomo. Niektóre zdemontowane cenności, jak np Brama Raju nie są obecnie eksponowane. A szkoda, bo tym, co mnie bardzo zachwyciło w muzeum, to bardzo bliski kontakt z dziełami, tak bliski, że raz nawet uruchomiłam alarm chwyciwszy za barierkę okalającą Pietę Bandini Michała Anioła.
No i wygadałam się!
Dla tej jednej rzeźby warto wybrać się do Muzeum Katedralnego. Jakoś nie kojarzyłam Michała Anioła z tym miejscem. Inna rzeźba, o czym później, była mi tam najbliższą i dobrze znaną z wielu reprodukcji. Stanęłam więc jak wryta i nie mogłam uwierzyć, że do "Dawida" wiją się długie kolejki, a tu na wyciągnięcie ręki - byle nie za barierkę, hi hi hi - mamy temat przewijający się przez całe życie florenckiego geniusza. Jej inne określenie, bardziej znane w Polsce, to Pieta Florencka. Swoje włoskie określenie wzięła od nazwiska XVI wiecznego rzeźbiarza i architekta florenckiego - Francesco Bandiniego - który nabył ją za pośrednictwem Tiberio Calcagniego, ucznia Michała Anioła. To właśnie Calcagni uczynił tę pietę przedziwnym zlepkiem, bo odważył się kontynuować dzieło mistrza po jego śmierci. Wynikiem tych działań jest nieprzystająca do reszty proporcjami i stylem postać Marii Magdaleny. Zważcie na to imię, jeszcze je przywołam przy okazji zwiedzania muzeum.
Ponoć pietę tę Michał Anioł rzeźbił na własny grób, więc być może dlatego w miejscu przewidzianym kompozycyjnie dla Maryi dominuje Nikodem z twarzą samego rzeźbiarza. To autor ma być głównym opłakującym, to on podtrzymuje ciężar rozpaczy po śmierci Jezusa Chrystusa. Matka Boża jest schowana za swoim Synem. Przyszło mi do głowy, że gdyby ukazać tylko ten wycinek rzeźby, bez kontekstu dojmująco martwego ciała, to mamy do czynienia z bardzo intymnym gestem wtulenia. Pieta wystawiona jest na półpiętrze w osobnym pomieszczeniu, które zdawało się czekać na taką zacną grupę. kto chce, może przysiąść na ławeczce i pozostać w oparach geniuszu :)
Ta pieta ma swoją burzliwą historię powstawania. Bryła marmuru okazała się być wadliwą, co zdenerwowało mocno artystę. Zdenerwowało to słabo powiedziane, on się wkurzył i potłukł część niedokończonego dzieła. Nie wiem, czy wynikiem szału, czy też porzucenia zaczętej pracy (jak to robił z innymi w przypadku wadliwych bloków marmuru), ale Chrystus nie ma lewej nogi. I może właśnie te "ludzkie" akcenty Piety Bandini tak mnie wzruszają, opowiadają nie tylko historię Zbawiciela, ale i dzieła oraz artysty.
Chciałam Was najpierw poprowadzić salami poczynając od wejścia, ale nie umiem się zdecydować, czy pisać o faworytach, salami, dziełami? Decyzyjność mnie opuściła. Bo niby muzeum malutkie, kameralne, raptem można wydzielić w nim około 14 sekcji, ale ... o jednej sali można by pisać i pisać, a reszta? A kiedy?Nie obawiajcie się jednak wykładu z historii sztuki. Ten być może odważyłabym się popełnić, po wielu wizytach w muzeum. Hi, hi - nic straconego. Pierwszy pobyt i pierwszy wpis o miejscu ma mi służyć w porządkowaniu wrażeń, ich nazwaniu. Idzie jak po grudzie. Jest to bardzo trudne, bo czasami rzecz dotyczy ulotnych, albo wręcz nienazywalnych, w moim przekonaniu, odczuć.
Jeszcze trudniejsze byłoby jednak milczenie i niepodzielenie się z Wami radością przebywania w takim muzeum.
Dominującą dziedziną sztuki są w nim rzeźby, głównie średniowieczne i renesansowe. Choć nie brakuje i starszych elementów, jak etruskie tablice przy wejściu, albo barokowy anioł dołączony do grupy "Chrzest Chrystusa", umieszczonej w zasłoniętym szkłem dziedzińcu.
Zastanawiam się nad ulubieńcami, za którymi już tęsknię? Za czupryniastym Janem Chrzcicielem, muzycznymi aniołami, za wdzięcznie machającym ręką św. Zanobim (pewnie ma to być gest błogosławieństwa, hi hi hi), czy jeszcze "sztywniejszym" papieżem Bonifacym. Kto by pomyślał patrząc na statyczny posąg, że ten ostatni postradał rozum i zmarł w napadzie szaleństwa?
Osobno muszę wspomnieć panele z dzwonnicy Giotta. Tutaj o nich wspominałam, a zwłaszcza o jednym. Według legendy wyczytałam, że autorstwo panelu z pieskiem przypisuje się samemu twórcy dzwonnicy, ale w muzeum skorygowałam informację - dzieło przypisano Pisano. Tak czy siak, wspaniale jest obejrzeć z bliska, to, co swoim wzrostem kryje przed oczami campanila.
Zanim się jednak dojdzie do sali z panelami trzeba odzyskać oddech po sali z cantoriami, czyli balkonami chóralnymi. Dzieła Luca della Robbi oraz Donatella. Dobrze, że tam są ławki i można sobie przysiąść i gapić do woli.
W końcu nie muszę wysilać się nad doborem słów, posłużę się tłumaczeniem Psalmu 150 według Jana Kochanowskiego, bo właśnie ten fragment Pisma św. przywołuje się w opisach tych niezwykłych obiektów.
Psalm 150 Alleluja.
Chwalcie Boga w Jego świątyni,
chwalcie Go na wyniosłym Jego nieboskłonie!
2 Chwalcie Go za potężne Jego czyny,
chwalcie Go za wielką Jego potęgę!
3 Chwalcie Go dźwiękiem rogu,
chwalcie Go na harfie i cytrze!
4 Chwalcie Go bębnem i tańcem,
chwalcie Go na strunach i flecie!
5 Chwalcie Go na cymbałach dźwięcznych,
chwalcie Go na cymbałach brzęczących:
6 Wszystko, co żyje, niech chwali Pana!
Alleluja.
Obydwaj rzeźbiarze mistrzowsko "wyśpiewali" Bogu Chwałę. Ileż tam się dzieje, ile ruchu, a te dźwięki wydawane przez instrumenty niemal obijają się o ściany muzeum, a w tle wydaje mi się, że słyszę ten niesamowity dziecięcy śmiech, najszczerszą radość. Ech!
Z tej samej sali droga prowadzi też do innej.
W końcu! Spotkałam się z nią twarzą w twarz, starczą, zniszczoną, wyczekiwaną wiele lat. Swoją osobowością konkuruje z rewelacyjnym krucyfiksem i innymi dziełami, lecz nie mają z nią szans.
Oto "Maria Magdalena" Donatella:
Osobną część muzeum stanowi dokumentacja konkursów na wykonanie elewacji katedry oraz inne projekty, a nawet fragmenty urządzeń związanych z budową świątyni.
Warto zatrzymać się też dłużej w pomieszczeniu zwanym kaplicą, misternej pracy twórców relikwiarzy nie odda żadna fotografia. Kocham takich rękodzielników!
No i zostało jeszcze malarstwo. Niewiele tego, ale gdyby chociaż jeden taki obraz mieć w domu. Marzenie! Wiem, że niespełnione, ale bardzo, bardzo miłe.
Po wyjściu z muzeum mieliśmy okazję zobaczyć, jak obecna Opera del Duomo dba o swoją podopieczną. Nie dość, że wyszłam z zawrotem głowy, to tu jeszcze dobito mnie widokiem sprzętu wynoszącego ludzi na wysokość. Od samego patrzenia pogłębia się we mnie lęk wysokości.
A żebyście wiedzieli, przed jakim zadaniem i wyborem stanęłam to taki kolaż z innych jeszcze dzieł w muzeum. A co! Niech i Wam się pomiesza w głowach, hi hi hi.
Tyle wrażeń musiało się przetrawić, wybaczcie więc mi długie milczenie :)
W końcu trafiłam do Muzeum Katedralnego Florencji.
Gdy podeszliśmy na miejsce, z tyłu Duomo, zobaczyliśmy niewielką kolejkę. Hmm, nigdy tu takiej nie widziałam. Grzecznie się ustawiłam, by po pewnym czasie usłyszeć od strażnika, że może za pół godziny zaczną wpuszczać, bo coś tam się stało z systemem.
Krzysztof wykorzystał chwilę, by wdepnąć do sklepu z artykułami liturgicznymi, a ja przycupnęłam na wprost wejścia i szybko zaczęłam machać ołówkiem. Co zdążyłam utrwalić, to pokazuję:
W końcu jednak weszliśmy.
Muzeum od początku zachwyciło mnie swoją atmosferą i przejrzystością, w dodatku można w nim szaleć z aparatem fotograficznym, tylko w niektórych salach jest zakaz używania flesza. Ten i tak mnie nie obchodził, bo staram się nie używać lampy błyskowej.
Przestrzenie muzealne zapisały mi się w pamięci jako kolaż złożony z dzieł, elementów wystawienniczych, wielu poziomów pomieszczeń, starej i współczesnej architektury, a tym, co je spaja, to niezwykły klimat, swoista atmosfera podniosłości, lecz bez zadęcia na patos.
Samo miejsce nosi nazwę Museo dell'Opera del Duomo i jest ściśle związane z fundacją trwającą od 7 wieków o tej samej nazwie - dosłownie Dzieła Katedry.
Kamień węgielny pod obecny kościół położono w 1296 roku, a że ludzie w tamtych czasach zdawali sobie sprawę z tego, że ich pokolenie nie doczeka ostatecznej wersji najważniejszej świątyni we Florencji, utworzyli więc instytucję, która miała czuwać nad ciągłością przedsięwzięcia, rozwiązywać jego problemy finansowe, organizować konkursy, wybierać architektów, artystów i innych wykonawców. Patronat nad dziełem powierzono jednemu z głównych cechów florenckich - cechowi włókienników. Ich symbolem jest napotykany i w muzeum, i w katedrze, Agnus Dei, czyli Baranek Boży.
W 1432 roku utworzono siedzibę mającą pomieścić biura, magazyny a nawet pracownie rzeźbiarskie. To tam Michał Anioł tworzył swojego "Dawida".
Pomieszczenia siedziby Opera del Duomo poddano wielkim restrukturyzacjom w XIX wieku, wtedy też stały się głównie miejscem gromadzenia zbiorów sztuki. Czas był ku temu najwyższy, gdyż "dziwnym zbiegiem okoliczności", rzeźby wykonane na potrzeby katedry znajdowano w prywatnych ogrodach, w kolekcjach publicznych, a inne ginęły w czeluściach magazynowych.
Taki los spotkał jedno z najbardziej zapierających dzieł wystawionych w muzeum - dwa balkony chóralne autorstwa Luca della Robbi oraz Donatella. Dzisiaj łagodnie pisze się, że były "tymczasowo" przechowywane w Uffizi.
Innym problemem była powolna degradacja wspaniałych ozdób katedry i dzwonnicy, której winowajcą były między innymi spaliny. Postanowiono zabezpieczyć oryginały, a w ich miejscu ustawiono kopie. Jeszcze do niedawna z lewej strony Duomo przejeżdżały zagrażające zabytkom pojazdy. Bodajże od roku cały plac jest we władaniu pieszych, nie licząc dorożek oraz pojazdów Misericordii, no i policji :)
Ostatnie wielkie przeróbki w muzeum zaszły po tragicznej powodzi z 1966 roku, której zapis znajdujemy także we wnętrzach. Mnie by zakryło caluśką.
Założono wtedy ogrzewanie, wybudowano windy, unowocześniono łazienki oraz system oświetleniowy.Wewnętrzny dziedziniec przykryto szklanym dachem, więc nie miałam nawet pojęcia,że muzeum uratowało nas przed przelotnym, acz obfiym deszczem.
Nowoczesności nie zapowiada renesansowa elewacja frontowa, oczywiście której zapomniałam zdjęcia zrobić. Kiedyś to uzupełnię.
Zmieniono też rodzaj ekspozycji i wprowadzono coś, co bardzo lubię, drewniane maski miejsc, z których pochodzą wystawione dzieła. To bardzo pomaga w wyobrażeniu sobie oryginalnego środowiska danej rzeźby. Bo przecie nikt ich nie tworzył dla muzeum.
Należy nadmienić, że to tylko niewielki wycinek z tego, co musi być objęte patronatem konserwatorskim. Opera del Duomo. Niektóre zdemontowane cenności, jak np Brama Raju nie są obecnie eksponowane. A szkoda, bo tym, co mnie bardzo zachwyciło w muzeum, to bardzo bliski kontakt z dziełami, tak bliski, że raz nawet uruchomiłam alarm chwyciwszy za barierkę okalającą Pietę Bandini Michała Anioła.
No i wygadałam się!
Dla tej jednej rzeźby warto wybrać się do Muzeum Katedralnego. Jakoś nie kojarzyłam Michała Anioła z tym miejscem. Inna rzeźba, o czym później, była mi tam najbliższą i dobrze znaną z wielu reprodukcji. Stanęłam więc jak wryta i nie mogłam uwierzyć, że do "Dawida" wiją się długie kolejki, a tu na wyciągnięcie ręki - byle nie za barierkę, hi hi hi - mamy temat przewijający się przez całe życie florenckiego geniusza. Jej inne określenie, bardziej znane w Polsce, to Pieta Florencka. Swoje włoskie określenie wzięła od nazwiska XVI wiecznego rzeźbiarza i architekta florenckiego - Francesco Bandiniego - który nabył ją za pośrednictwem Tiberio Calcagniego, ucznia Michała Anioła. To właśnie Calcagni uczynił tę pietę przedziwnym zlepkiem, bo odważył się kontynuować dzieło mistrza po jego śmierci. Wynikiem tych działań jest nieprzystająca do reszty proporcjami i stylem postać Marii Magdaleny. Zważcie na to imię, jeszcze je przywołam przy okazji zwiedzania muzeum.
Ponoć pietę tę Michał Anioł rzeźbił na własny grób, więc być może dlatego w miejscu przewidzianym kompozycyjnie dla Maryi dominuje Nikodem z twarzą samego rzeźbiarza. To autor ma być głównym opłakującym, to on podtrzymuje ciężar rozpaczy po śmierci Jezusa Chrystusa. Matka Boża jest schowana za swoim Synem. Przyszło mi do głowy, że gdyby ukazać tylko ten wycinek rzeźby, bez kontekstu dojmująco martwego ciała, to mamy do czynienia z bardzo intymnym gestem wtulenia. Pieta wystawiona jest na półpiętrze w osobnym pomieszczeniu, które zdawało się czekać na taką zacną grupę. kto chce, może przysiąść na ławeczce i pozostać w oparach geniuszu :)
Ta pieta ma swoją burzliwą historię powstawania. Bryła marmuru okazała się być wadliwą, co zdenerwowało mocno artystę. Zdenerwowało to słabo powiedziane, on się wkurzył i potłukł część niedokończonego dzieła. Nie wiem, czy wynikiem szału, czy też porzucenia zaczętej pracy (jak to robił z innymi w przypadku wadliwych bloków marmuru), ale Chrystus nie ma lewej nogi. I może właśnie te "ludzkie" akcenty Piety Bandini tak mnie wzruszają, opowiadają nie tylko historię Zbawiciela, ale i dzieła oraz artysty.
Chciałam Was najpierw poprowadzić salami poczynając od wejścia, ale nie umiem się zdecydować, czy pisać o faworytach, salami, dziełami? Decyzyjność mnie opuściła. Bo niby muzeum malutkie, kameralne, raptem można wydzielić w nim około 14 sekcji, ale ... o jednej sali można by pisać i pisać, a reszta? A kiedy?Nie obawiajcie się jednak wykładu z historii sztuki. Ten być może odważyłabym się popełnić, po wielu wizytach w muzeum. Hi, hi - nic straconego. Pierwszy pobyt i pierwszy wpis o miejscu ma mi służyć w porządkowaniu wrażeń, ich nazwaniu. Idzie jak po grudzie. Jest to bardzo trudne, bo czasami rzecz dotyczy ulotnych, albo wręcz nienazywalnych, w moim przekonaniu, odczuć.
Jeszcze trudniejsze byłoby jednak milczenie i niepodzielenie się z Wami radością przebywania w takim muzeum.
Dominującą dziedziną sztuki są w nim rzeźby, głównie średniowieczne i renesansowe. Choć nie brakuje i starszych elementów, jak etruskie tablice przy wejściu, albo barokowy anioł dołączony do grupy "Chrzest Chrystusa", umieszczonej w zasłoniętym szkłem dziedzińcu.
Zastanawiam się nad ulubieńcami, za którymi już tęsknię? Za czupryniastym Janem Chrzcicielem, muzycznymi aniołami, za wdzięcznie machającym ręką św. Zanobim (pewnie ma to być gest błogosławieństwa, hi hi hi), czy jeszcze "sztywniejszym" papieżem Bonifacym. Kto by pomyślał patrząc na statyczny posąg, że ten ostatni postradał rozum i zmarł w napadzie szaleństwa?
Osobno muszę wspomnieć panele z dzwonnicy Giotta. Tutaj o nich wspominałam, a zwłaszcza o jednym. Według legendy wyczytałam, że autorstwo panelu z pieskiem przypisuje się samemu twórcy dzwonnicy, ale w muzeum skorygowałam informację - dzieło przypisano Pisano. Tak czy siak, wspaniale jest obejrzeć z bliska, to, co swoim wzrostem kryje przed oczami campanila.
Zanim się jednak dojdzie do sali z panelami trzeba odzyskać oddech po sali z cantoriami, czyli balkonami chóralnymi. Dzieła Luca della Robbi oraz Donatella. Dobrze, że tam są ławki i można sobie przysiąść i gapić do woli.
W końcu nie muszę wysilać się nad doborem słów, posłużę się tłumaczeniem Psalmu 150 według Jana Kochanowskiego, bo właśnie ten fragment Pisma św. przywołuje się w opisach tych niezwykłych obiektów.
Psalm 150 Alleluja.
Chwalcie Boga w Jego świątyni,
chwalcie Go na wyniosłym Jego nieboskłonie!
2 Chwalcie Go za potężne Jego czyny,
chwalcie Go za wielką Jego potęgę!
3 Chwalcie Go dźwiękiem rogu,
chwalcie Go na harfie i cytrze!
4 Chwalcie Go bębnem i tańcem,
chwalcie Go na strunach i flecie!
5 Chwalcie Go na cymbałach dźwięcznych,
chwalcie Go na cymbałach brzęczących:
6 Wszystko, co żyje, niech chwali Pana!
Alleluja.
Obydwaj rzeźbiarze mistrzowsko "wyśpiewali" Bogu Chwałę. Ileż tam się dzieje, ile ruchu, a te dźwięki wydawane przez instrumenty niemal obijają się o ściany muzeum, a w tle wydaje mi się, że słyszę ten niesamowity dziecięcy śmiech, najszczerszą radość. Ech!
Z tej samej sali droga prowadzi też do innej.
W końcu! Spotkałam się z nią twarzą w twarz, starczą, zniszczoną, wyczekiwaną wiele lat. Swoją osobowością konkuruje z rewelacyjnym krucyfiksem i innymi dziełami, lecz nie mają z nią szans.
Oto "Maria Magdalena" Donatella:
I znowu, mam Was gdzie odesłać. Ale nie do wielkich pisarzy, tylko mnie marnej pisanki :) Do mojej pracy magisterskiej. Gdy studiowałam na wychowaniu plastycznym, trzeba było napisać pracę pisemną oraz zaprezentować swoje prace. To jest ta część pisemna, w niej wyjaśniam, skąd ta sylwetka, ubiór z włosów, szczerbata piękność.
Doczekałam się jej oryginału. To właśnie ona przyzywała mnie do Museo dell'Opera del Duomo.Osobną część muzeum stanowi dokumentacja konkursów na wykonanie elewacji katedry oraz inne projekty, a nawet fragmenty urządzeń związanych z budową świątyni.
Warto zatrzymać się też dłużej w pomieszczeniu zwanym kaplicą, misternej pracy twórców relikwiarzy nie odda żadna fotografia. Kocham takich rękodzielników!
No i zostało jeszcze malarstwo. Niewiele tego, ale gdyby chociaż jeden taki obraz mieć w domu. Marzenie! Wiem, że niespełnione, ale bardzo, bardzo miłe.
Po wyjściu z muzeum mieliśmy okazję zobaczyć, jak obecna Opera del Duomo dba o swoją podopieczną. Nie dość, że wyszłam z zawrotem głowy, to tu jeszcze dobito mnie widokiem sprzętu wynoszącego ludzi na wysokość. Od samego patrzenia pogłębia się we mnie lęk wysokości.
A żebyście wiedzieli, przed jakim zadaniem i wyborem stanęłam to taki kolaż z innych jeszcze dzieł w muzeum. A co! Niech i Wam się pomiesza w głowach, hi hi hi.
Tyle wrażeń musiało się przetrawić, wybaczcie więc mi długie milczenie :)
Lokalizacja:
Museo dell'Opera del Duomo
poniedziałek, 2 maja 2011
OGRODÓW TOSKANII CIĄG DALSZY
Pisząc ten tytuł pomyślałam, że właściwie to większość Toskanii może nam się jawić jako ogród, ale nie o takim pojmowaniu ogrodu chcę napisać. Szukając materiałów o Villa Petraia trafiłam na informacje o innych skarbach tej okolicy, zwanej Castello.
Udaliśmy się do Villi Medycejskiej w Castello, zwanej inaczej Villa Reale, L'Olmo lub Il Vivaio. Jest ona siedzibą Accademia della Crusca ( Akademia Otrąb).*
Zdawałam sobie sprawę, z faktu, że wnętrz nie zobaczymy. Zagrałam jednak na czas, czyli wchodzimy i patrzymy, dopóki nikt nas nie wyrzuci. Co zobaczymy to nasze, no i Wasze, bo kilka fotek pstryknęłam.
W końcu jednak podeszła jakaś pani i powiedziała że tu nie ma wejścia. Gdy zapytałam po włosku, a gdzie jest wejście do ogrodów, to ona odpowiedziała mi po angielsku. He, he. Ja się domyślam i wręcz wiem, że nie mówię jak rdzenny Toskańczyk, ani inny włoskojęzyczny obywatel, ale żeby aż tak?
No dobrze, nie można, to nie można, za to do ogrodów i owszem, i bezpłatnie.
Zajechaliśmy tam cudownie słonecznym poniedziałkowym porankiem, więc, oprócz ogrodników, niewielu zwiedzających zastaliśmy wśród żywopłotów. Były to dwie malutkie grupy - raz małżeństwo z dzieckiem, a drugi raz sam tatuś (?). Pracownicy za to licznie uwijali się wśród roślin. Już większość cytrusów wyciągnęli z limonai (po naszemu to chyba oranżeria?), jej wnętrze było mocno opustoszałe, choć i tak znalazł się obiekt, na widok którego poczułam się malutka.
Zapachu kwitnących krzewów pomarańczowych nie dały rady zmóc piwonie czy róże. Żałuję, że na blogu nie ma opcji dla zmysłu ulokowanego w naszym nosie. Siedzielibyście teraz otoczeni chmurą słodkiej zniewalającej woni.
Nie będę się trudzić opisywaniem roślin, bo znowu stanęłam wobec wielu niewiadomych, np. były to rośliny o liściach podobnych do szałwii, lecz bardziej mięsistych i o żółtych lub fioletowych kwiatach. Albo fioletowe kwiaty o smukłych łodygach i pąkach, czy też jakiś absolutnie mi nieznany krzew cytrusowy o owocach z daleka przypominających głóg. Po kwiatach sądziłam, że mam do czynienia z cytrusem, więc śledztwo rozpoczęłam w tym dziale, mam nadzieję, że z sukcesem, choć ponoć nie określa się tej rośliny mianem "cytrus". Widzieliśmy prawdopodobnie murraya exotica, której suszone owoce stanowią składnik przyprawy curry.
Wróćmy do ogrodu i jego założeń. Zupełnie odmienna "polityka ogrodnika". Ogród schować, odciąć się od świata. Nieważne, że Florencja. Niektóre części ogrodu tak mocno schowano, iż zyskały określenie "sekretne". Nie dane było nam ich zobaczyć, choć jest taka możliwość. Trzeba zgłosić się na portiernię i trafić na dwie osoby z obsługi, wtedy jedna z nich może pójść z kluczem i otworzyć przejście do sekretnych ogrodów. Jak się domyślacie, trafiliśmy tylko na jedną osobę.
Porównywałam sobie widziany dzisiaj ogród z tym z Villi Petraia. Odcięcie od świata, (główny szlaban stanowi horyzontalnie rozłożony pałac, o bardzo prostej, mało mnie zachwycającej bryle) powoduje, że człowiek bardziej koncentruje się na ogrodzie, nie ma naturalnego przedłużenia w postaci panoramy miasta, więc inny teatr rozgrywa się przed naszymi oczami - teatr rzeźb.
Zaraz po przejściu przez bramki wyłania się obraz z wielką fontanną. Niestety nieczynną. Za to jej program rzeźbiarski świetnie zgrywa się z klimatem ogrodu. Brykających chłopców nie przerazi nawet ukryty pomiędzy nimi maszkaron, ani groźna scena walki Herkulesa z Anteuszem (udusił giganta trzymając go ciągle nad ziemią, gdyż stąd Anteusz czerpał siły).
Ciekawy zestaw bohaterów w miejscu, gdzie ziemia daje życie roślinom. One od niej oderwane nie mają szans na wegetację.
Tak jak chętnie usiadłam przy fontannie, tak nie mam przekonania do Groty Zwierząt. Jakoś tu do mnie manieryzm Giambologny nie przemawia i nie zachwyca. Wydaje mi się to maksymalnie kiczowate. Może ktoś mnie nawróci?
Już ja wolę inne rzeźby z tego ogrodu.
A jeśli tych by zabrakło, to pozostają zawsze piękne kwiaty.
Cała wyprawa była antidotum na ból głowy z jakim zasnął po bardzo intensywnej niedzieli Krzysztof, i z jakim się obudził. Aplikacja leku przebiegła nad wyraz pomyślnie, że dał się zaciągnąć do Florencji. Ale to już osobna historia i osobny wpis, którego przygotowanie zabierze mi chyba kilka dni. Poczekajcie więc cierpliwie. Ja wróciłam do domu wniebowzięta.
*Akademia Otrąb - to utworzona w XVI wieku akademia mająca się zajmować czystością języka włoskiego. Utworzyła ją grupa zapaleńców zwąca się "brygada otrąb", by wyraźnie odróżnić się od scholastycznej Akademii Florenckiej. Potem znaczenie tej nazwy stało się symbolicznym, określającym działania Akademii jako oddzielanie otrąb od mąki, czyli doprowadzanie języka do jego czystej postaci. Tak więc z żartobliwej nazwy utworzono określenie dla obecnej włoskiej akademii językowej. Kilka zdjęć z siedziby można zobaczyć na stronie wikipedii.
Udaliśmy się do Villi Medycejskiej w Castello, zwanej inaczej Villa Reale, L'Olmo lub Il Vivaio. Jest ona siedzibą Accademia della Crusca ( Akademia Otrąb).*
Zdawałam sobie sprawę, z faktu, że wnętrz nie zobaczymy. Zagrałam jednak na czas, czyli wchodzimy i patrzymy, dopóki nikt nas nie wyrzuci. Co zobaczymy to nasze, no i Wasze, bo kilka fotek pstryknęłam.
W końcu jednak podeszła jakaś pani i powiedziała że tu nie ma wejścia. Gdy zapytałam po włosku, a gdzie jest wejście do ogrodów, to ona odpowiedziała mi po angielsku. He, he. Ja się domyślam i wręcz wiem, że nie mówię jak rdzenny Toskańczyk, ani inny włoskojęzyczny obywatel, ale żeby aż tak?
No dobrze, nie można, to nie można, za to do ogrodów i owszem, i bezpłatnie.
Zajechaliśmy tam cudownie słonecznym poniedziałkowym porankiem, więc, oprócz ogrodników, niewielu zwiedzających zastaliśmy wśród żywopłotów. Były to dwie malutkie grupy - raz małżeństwo z dzieckiem, a drugi raz sam tatuś (?). Pracownicy za to licznie uwijali się wśród roślin. Już większość cytrusów wyciągnęli z limonai (po naszemu to chyba oranżeria?), jej wnętrze było mocno opustoszałe, choć i tak znalazł się obiekt, na widok którego poczułam się malutka.
Zapachu kwitnących krzewów pomarańczowych nie dały rady zmóc piwonie czy róże. Żałuję, że na blogu nie ma opcji dla zmysłu ulokowanego w naszym nosie. Siedzielibyście teraz otoczeni chmurą słodkiej zniewalającej woni.
Nie będę się trudzić opisywaniem roślin, bo znowu stanęłam wobec wielu niewiadomych, np. były to rośliny o liściach podobnych do szałwii, lecz bardziej mięsistych i o żółtych lub fioletowych kwiatach. Albo fioletowe kwiaty o smukłych łodygach i pąkach, czy też jakiś absolutnie mi nieznany krzew cytrusowy o owocach z daleka przypominających głóg. Po kwiatach sądziłam, że mam do czynienia z cytrusem, więc śledztwo rozpoczęłam w tym dziale, mam nadzieję, że z sukcesem, choć ponoć nie określa się tej rośliny mianem "cytrus". Widzieliśmy prawdopodobnie murraya exotica, której suszone owoce stanowią składnik przyprawy curry.
Wróćmy do ogrodu i jego założeń. Zupełnie odmienna "polityka ogrodnika". Ogród schować, odciąć się od świata. Nieważne, że Florencja. Niektóre części ogrodu tak mocno schowano, iż zyskały określenie "sekretne". Nie dane było nam ich zobaczyć, choć jest taka możliwość. Trzeba zgłosić się na portiernię i trafić na dwie osoby z obsługi, wtedy jedna z nich może pójść z kluczem i otworzyć przejście do sekretnych ogrodów. Jak się domyślacie, trafiliśmy tylko na jedną osobę.
Porównywałam sobie widziany dzisiaj ogród z tym z Villi Petraia. Odcięcie od świata, (główny szlaban stanowi horyzontalnie rozłożony pałac, o bardzo prostej, mało mnie zachwycającej bryle) powoduje, że człowiek bardziej koncentruje się na ogrodzie, nie ma naturalnego przedłużenia w postaci panoramy miasta, więc inny teatr rozgrywa się przed naszymi oczami - teatr rzeźb.
Zaraz po przejściu przez bramki wyłania się obraz z wielką fontanną. Niestety nieczynną. Za to jej program rzeźbiarski świetnie zgrywa się z klimatem ogrodu. Brykających chłopców nie przerazi nawet ukryty pomiędzy nimi maszkaron, ani groźna scena walki Herkulesa z Anteuszem (udusił giganta trzymając go ciągle nad ziemią, gdyż stąd Anteusz czerpał siły).
Tak jak chętnie usiadłam przy fontannie, tak nie mam przekonania do Groty Zwierząt. Jakoś tu do mnie manieryzm Giambologny nie przemawia i nie zachwyca. Wydaje mi się to maksymalnie kiczowate. Może ktoś mnie nawróci?
Już ja wolę inne rzeźby z tego ogrodu.
A jeśli tych by zabrakło, to pozostają zawsze piękne kwiaty.
Cała wyprawa była antidotum na ból głowy z jakim zasnął po bardzo intensywnej niedzieli Krzysztof, i z jakim się obudził. Aplikacja leku przebiegła nad wyraz pomyślnie, że dał się zaciągnąć do Florencji. Ale to już osobna historia i osobny wpis, którego przygotowanie zabierze mi chyba kilka dni. Poczekajcie więc cierpliwie. Ja wróciłam do domu wniebowzięta.
*Akademia Otrąb - to utworzona w XVI wieku akademia mająca się zajmować czystością języka włoskiego. Utworzyła ją grupa zapaleńców zwąca się "brygada otrąb", by wyraźnie odróżnić się od scholastycznej Akademii Florenckiej. Potem znaczenie tej nazwy stało się symbolicznym, określającym działania Akademii jako oddzielanie otrąb od mąki, czyli doprowadzanie języka do jego czystej postaci. Tak więc z żartobliwej nazwy utworzono określenie dla obecnej włoskiej akademii językowej. Kilka zdjęć z siedziby można zobaczyć na stronie wikipedii.
Etykiety:
mistrzowie sztuki,
ogrody Toskanii,
roślinność
Lokalizacja:
Villa Medicea di Castello
Subskrybuj:
Posty (Atom)