Ciągle tylko patrzyłyśmy na prognozy pogody.
Widząc, że w dniu powrotu Krzysztofa słońce ma nas łaskawie nawiedzić, z ochotą zadeklarowałam odbiór z lotniska, niecnie chcąc wykorzystać sposobność na zwiedzenie Bolonii. Dobrze, że samolot lądował popołudniu, miałyśmy trochę czasu na posmakowanie miasta.
Najpierw jednak należało znaleźć parking, najlepiej od strony lotniska.
Wyszukałam świetną opcję. Zostawia się auto na Parcheggio Tanari, kupuje się bilet komunikacji miejskiej, wjeżdża w samo centrum miasta, by po powrocie okazać go w kasie i nic nie płacić za pozostawienie pojazdu. Dodam, że we Florencji jest teraz podobnie, z tym, że za parking (nieopodal lotniska) płaci się 1 euro za cały dzień. Koszt biletów w tę i z powrotem, w obydwóch miastach, 3€ od osoby. Parking Tanari jest duży, więc odpada zmartwienie, że się nie znajdzie wolnego miejsca.
W Bolonii pozwoliłyśmy sobie na wejście do trzech wnętrz: do Teatru Anatomicznego, Santa Maria della Vita i kompleksu Santo Stefano.
W pierwszym pomieszczeniu nie robiłam zdjęć, jeśli ktoś chce wiedzieć o czym pisze, odeślę do opisu wycieczki pt. Babska Bolonia (16 marca 2014 roku).
Właściwie to mogłabym nie pokazywać żadnych zdjęć, bo przecież wtedy miałyśmy kilka dni na poznanie miasta, tym razem nie zobaczyłam nic nowego (poza pewnym detalem, o czym później). Nie dlatego jednak nie mam zdjęć z Teatru Anatomicznego, po prostu zasłuchałam się w to, co mówią innym grupom przewodnicy, potem tłumaczyłam Aneczce włoski opis.
"Compianto sul Cristo morto" Niccolo dell'Arca w Santa Maria della Vita nie wymagało tłumaczenia, za to wymagało opłaty wejściowej. Nie dziwię się, bo przecież trzeba pokryć koszty zbudowania we wnętrzu świątyni ohydnej budy z pleksi, w której siedzi pan bileter, jegoż samego oraz drugiego pana stojącego tuż obok, pełniącego funkcję wpuszczacza.
Na szczęście, gdy stanie się przed niezwykłą grupą rzeźbiarską, zapomina się o absurdach codzienności.
Miałyśmy ten komfort, że byłyśmy same, mogłam więc dowoli przyjrzeć się każdemu grymasowi, każdemu układowi rąk opłakujących zmarłego Chrystusa.
Na koniec pojawiły się dwie turystki i posłużyły mi za miernik proporcji.
Potem bardzo powolnym spacerem ruszyłyśmy do Bazyliki Santo Stefano, na chwilę zatrzymując się na pyszną piadinę.
Zrobił się zupełnie przyzwoity upał, więc Santo Stefano uraczyło nas chłodem murów i pięknem średniowiecza.
Resztę czasu wypełniły nam rytmy, rytmy podcieni, rytm lasek niewidomych osób (musi być w pobliżu jakiś ośrodek), rytm naszych własnych kroków i zachwytów.
Wśród wielu znanych detali moją uwagę przykuł jeden (dla mnie) nowy typ - dziurka na klucze, a raczej jej okucie. Po zobaczeniu pierwszej takiej, zaczęłyśmy wręcz polować na następne.
No, dobra, kołatkom też się nie oparłam.
I właściwie na tym można by zakończyć spis wycieczek.
Pogoda i inne zajęcia nie pozwoliły na więcej, poza jeszcze jednym krótkim wypadem do Florencji, w której odkryliśmy (po wpisaniu do google'a włoskiej frazy "swojskie jedzenie") najbardziej ekonomiczną, a zarazem godną polecenia knajpkę "Il Contadino".
Serio? To wszystko? A, nie! Zupełnym rzutem na taśmę, mimo niepogody odkryłam perełkę, ale o tym w następnym wpisie.
kliknij, by zobaczyć ZDJĘCIA Z WSZYSTKICH WYCIECZEK
Dotychczas polowałam na kołatki i nigdy nie wpadła mi w oko ozdobna dziurka do klucza. Dziękuję bardzo bardzo bardzo!!!
OdpowiedzUsuńHa! Miło mi :)
Usuń