poniedziałek, 17 czerwca 2019

ANECZKOWE WAKACJE - suplement

Suplement kiedyś miał znaczenie jeno dodatku, ale w dzisiejszych czasach, przy wielu dietach, jest wręcz czymś nieodzownym, słowem zaczarowanym w aptekach i poza nimi.
Myślę, że miejsce, o którym będzie dziś mowa, zasługuje na każde znaczenie.
Było niespodziewanym dodatkiem, wzmocniło, zasiliło, wydaje się być teraz niezbędnym elementem wizyty w Pizie.
A było to tak:
Jak już wspomniałam, pojechałyśmy po Krzysztofa do Bolonii, by go odebrać z lotniska, co oznaczało, że nie uczestniczył w naszych wcześniejszych wycieczkach. Zapewne lekko (albo i nie) nam zazdrościł,  bo załapał się tylko na krótki spacer po Florencji, do której pojechaliśmy głównie dla taniej księgarni. Podczas nieszczęsnej wyprawy dwa dni wcześniej, deszcz wybił nam z głowy wszelkie spacery, więc chociaż obejrzeliśmy sobie wystawę małej księgarenki (mojej ulubionej, nie tylko ze względu na ceny) i wypatrzyliśmy interesujące książki. Postanowiliśmy więc, że koniecznie, jak najszybciej musimy dotrzeć do sklepu, gdy będzie czynny. Aneczka też nakupiła sobie cudeniek.
Ale tego było nam mało.
Co więc robić?
Został wtorek, dzień jej wylotu.
Pogoda znowu nie zawiodła deszczem.
Hmm.
Jeśli opady, to może jakieś muzeum w Pizie?
Sprawdzam, czy może już wyremontowali Katedralne Muzeum. Gdzie tam! Zamknięte.
To może coś innego?
Wrzucam do wyszukiwarki "musei pisa" i zaciekawiona jednym tylko zdjęciem proponuję Muzeum Narodowe w Pizie.
Oj, szumna nazwa.
Nie są to wielkie zbiory, samo muzeum, jeśli chodzi o stan utrzymania, poziom opisów, itd. tragedia.
Liczba eksponatów okazuje się być plusem, bo jest czas (nam zajęło to około półtorej godziny, więcej nie mogło, ze względu na godzinę odlotu do Polski), by delektować się każdym eksponatem, po wyjściu w głowie pozostają wyraźne obrazy, a nie oszołomienie.
Nawet ta byle jakość wystawiennicza jest absolutnym plusem, wyobraźcie sobie, że nikt Was nie pilnuje, że możecie niemal nos wściubiać w obrazy.
Mała popularność muzeum pozwala poczuć się tak, jakby ta wystawa była tylko do Waszej dyspozycji. Czasami cicho przejdzie inny zatwardziały turysta.
A już gigantycznym dla mnie plusem jest zawartość, przedział czasowy, w którym powstały dzieła, bywa że i nazwiska twórców, albo miejsce, z którego pochodzą.
Poprawna nazwa kompleksu to "Museo Nazionale di San Matteo". Muzeum powstało w oparciu o kolekcję kanonika katedralnego Sebastiano Zucchettiego, który pozostawił dzieła w spadku dla Szkoły Rysunku. Nie za bardzo rozumiem, jak on to robił, bo absolutna większość prac przynależała przecież do jakiejś świątyni. Więc co? Zabierał je z kościołów? Ponoć znajdował je na jakimś rynku antykwarycznym, ale tam jak się znalazły? Nie znalazłam wyjaśnienia. To zresztą był tylko jakiś niewielki zbiór, który powiększył się w następnym, XIX, wieku, tym najbardziej nieszczęśliwym, gdy poprzez kasację zakonów, walkę z Kościołem, zagrabiono mnóstwo znakomitych dzieł.
Ciągle jeszcze nie było to obecne muzeum, które ukonstytuowało się w 1949 roku, a ulokowano je w ścianach byłego klasztoru San Matteo, tuż nad Arno.




Nie zapomnijcie i o tym, bo, mimo, że niewiele tego zostało, ale uważne oko wypatrzy także w wewnętrznych murach ślady wczesnego średniowiecza.


Uważnym trzeba też być na same pomieszczenia, trasę zwiedzania, bo, gdyby nie wrodzona ciekawość, nie trafilibyśmy do byłego kościoła, w którym wystawiono (szumnie powiedziane), średniowieczne rzeźby.









Może uda wam się trafić w godziny pracy konserwatora zabytków i podejrzeć go przez szklane drzwi?


A teraz z powrotem do muzeum.
Mimo, że kolekcja do wielkich nie należy, nie sposób ją opisać w krótkim artykule.
Na pewno zainteresuje Was zobaczenie z bliska mis, które zazwyczaj spotykane są na murach kościelnych. Te akurat pochodzą z San Piero in Grado (o którym pisałam w artykule z 2008 roku).









Z bliska możecie zobaczyć oryginalne rzeźby z maleńkiego gotyckiego kościoła Santa Maria della Spina.







Przepięknie rozmawiają ze sobą drewniane figury średniowieczne.















Kręciłam się jak wariatka wśród kapiteli, które, zachowane w architekturze, nie są dostępne bezpośredniemu oglądowi.
Patrzyłam w oczy postaciom na nich wyrzeźbionym.









Fantastyczny jest zbiór malowanych krzyży. Nigdzie dotąd nie widziałam takiego ich nagromadzenia.





Na salę można też spojrzeć z antresoli, z której wypadało mi wręcz zajrzeć do niewielkiego zbioru manuskryptów.






Poliptyków jest tu poli wybór.






Madonny, małe duże, średniowieczne, renesansowe - komu, komu?!









Jeszcze nie wspomniałam, że spotkacie tu takich artystów, jak Donatello, Gaddi, Gozzoli, Gentile da Fabriano, Beato Angelico czy Pisano.
Co zwracało moją uwagę? Czasami całość, kompozycja, ale i piękne detale, dłonie, anioły, tkaniny, barwne zestawienia, na widok których aż ciarki mi przechodzą, jak chociażby róże z zieleniami, fioletami i lazurami.













Mam nadzieję, że przekonałam Was, iż brzydka pogoda może mieć niewątpliwe walory artystyczne. Niestraszne nam ołowiane chmury nad Pizą, gdy gościnne ściany dostarczają czystego piękna.



6 komentarzy:

  1. Uczta dla oczu i wyobraźni. Dzięki za miły poranek.😊😘

    OdpowiedzUsuń
  2. Zakochałam się... Rzeźby mnie po prostu urzekły!
    the sec.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też, po prostu muzeum trafiło do ścisłej czołówki moich ulubionych.

      Usuń
  3. A ta rzeźba z dzieckiem przy piersi to arcydzieło! Te maleńkie rączki ugniatają w sposób naturalny kamień, który w tej scenie wcale nie jest kamieniem. Aż chciałoby się ich ożywić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo by się chciało. A tak to człowiek stoi jak zamurowany przed żywym kamieniem.

      Usuń