sobota, 25 sierpnia 2007

WSZĘDZIE PUDŁA

Czwartek musiał być pod znakiem kartonów.  Nie wzięliśmy wszystkich od razu do domu, bo by nie było się gdzie ruszyć, ale i tak nieźle zastawione podłogi mamy. Pracownia na razie bardziej przypomina graciarnię, jakże jednak słodką, pełną znajomych sprzętów. Teraz tylko jakiś pomysł na nią, by nie przegadać. Wykorzystałam  już maszynę do szycia, żeby zmienić system okrycia w łóżku na nasz. Włosi mają dwa prześcieradła, jedno z nich pełni rolę prześcieradła a drugim się okrywają. Jeśli jest zimniej na to kładą jeszcze kołdrę. Dla wiercipięt, takich jak ja, a nawet dla spokojnego Krzyśka, jest to jednak nie do zniesienia. Miałam wielki wybór tutejszej pościeli i przerobiłam to na poszwy. Oczywiście trzeba będzie uszykować następne, ale powoli, bo kartony cisną.
Wieczorem w czwartek poszłam na adorację, jako lekturę chwyciłam „Sens życia” Bocheńskiego. Bardzo dobrze mi się zaczęło czytać i myśleć. Spodobało mi się zwrócenie uwagi, że o sensie życia nie decyduje jedynie czynnik celu, ale też trwanie w chwili. Ja właśnie ten swój etap życia odbieram jako trwanie, istnienie, bez określania wyraźnych tu na ziemi celów.
Piątek: Krzysztof miał pogrzeb w innej parafii a ja wzięłam się za kartony. Potem pojechaliśmy na zakupy, ale już stęskniłam się za czymś piękniejszym od sklepu, więc wdepnęliśmy do Kościoła Św. Andrzeja, w którym:
    
Muszę się tam kiedyś wybrać, by dokładnie obejrzeć i obfotografować niesamowita ambonę , dzieło Pisano. Teraz tylko zdjęcia z telefonu.
Po zakupach ja dziarsko zabrałam się za dalsze zmiany w łazience, Krzysztof?? Nie pamiętam.  Na pewno usiłował podłączyć moją pralkę, ale z wątpliwym skutkiem, gdyż ciśnienie wody w ujęciu nawet strugi moczu nie przypominało. Trzeba wezwać hydraulika. Wieczorem wybieraliśmy się do Giulietty na pizzę, więc Krzysztof skoczył po Mszy w oratorium Aietta do cukierni. Tam dowiedział się, że na Św. Bartłomieja dzieciom szykuje się specjalne naszyjniki z ciasteczek o posmaku cytrynowym (może i inne  smaki też, ale akurat te, które przyniósł do skosztowania miały cytrynową nutę).
Na wieczór zakupił znany nam już niesamowity deser o nazwie „Szalona zachcianka" . Okazało się, że ta malutka cukiernia w Pontelungo zarejestrowała swój deser w Unii, no, no, no! Trzeba będzie go jeszcze kiedyś koniecznie kupić, żeby zrobić mu zdjęcie, bo jak na razie to za szybko znika.
Na kolacji było sympatycznie, tym razem w kameralnym gronie. Mnie najbardziej zafascynowało chrupkie pieczywo ze swego rodzaju surową pomarolą – no przepychotka! A już wydarzeniem dnia było zjedzenie przeze mnie ze smakiem czarnych oliwek w makaronie na wzór podobno sycylijski. Nie sposób pisać o smakach, wszystko wyśmienite, dobrej jakości. Dowiedzieliśmy się, czemu nam na obiad nie smakowały prawdziwki zakupione w sklepie. Nie pachniały w ogóle grzybami, i były jakieś nijakie, mimo że wyglądem jak najbardziej grzyb! Otóż kraj pochodzenia (tu Rumunia), pewnie długi czas od zerwania, zapakowanie niby w wentylowany ale jednak plastikowy pojemnik, nie sprzyjało walorom smakowym. Na pożegnanie wyszliśmy z pizzą i kawałkami parmigiany. Jak znalazł na dzisiejszy obiad, nie musiałam gotować! Oprócz tego pod pachą niosłam album o Chagallu, a w kolejce czekana mnie wielka biblioteka pełna albumów. Mniam!!!!
Zapomniałabym wkleić zdjęć z poranka. Ostatnie dni obfitowały w deszcze i burze, temperatura jednak nie była wcale tak niska. Najniżej to zeszły chmury:
     
I jeszcze mała porażka. No nie dałam rady zjeść tego, co ciekawe kiedyś, na ciepło, się zajadałam, może to też kwestia, że to gotowa konfekcja?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz