Wymyśliłam długą całodzienną wycieczkę, podzieliłam miejsca na te przed i po obiedzie. Jedno miejsce było nawet ściśle określone godziną, gdyż chciałam coś sfotografować o zachodzie słońca.
Sprawdza się powiedzenie o planach i rozśmieszaniu tym Pana Boga.
Poprosiłam Krzysztofa, by zajął się znalezieniem jakiegoś miejsca na obiad. Znalazł, i owszem, ale okazało się, gdy zmierzaliśmy tam, że to nie będzie Bibbona i moja misterna układanka rozsypie się w drobny mak. Zaryzykowaliśmy więc i postanowiliśmy na żywioł znaleźć coś w Bibbonie.
Taaaa...
Szliśmy przez miasteczko, ale wszystko pozamykane, a sezon wszak jeszcze trwa. W końcu spotkaliśmy mieszkankę. Pytamy się, gdzie możemy zjeść obiad, pani z zafrasowaną miną odpowiedziała, że łatwo nie będzie, bo lokale otwierane są głównie na kolację. Ale możemy spróbować w barze. No i spróbowaliśmy.
Następnym razem, gdy zobaczę skrzyżowanie baru, kiosku z gazetami, pizzerii i spagheterii będę uciekać czym prędzej. Myślałam jednak, że lepiej coś zjeść - myliłam się. Lepiej było być głodną :)
Właściwie to wszystko było niedobre. Nawet nie ryzykowałam spróbowania podeszwowato wyglądających skalopinek w winie, które zamówił Krzysztof, po wcześniejszcyh kilku potrawach o nazwie "nie ma, skończyły się". Wystarczyły mi moje tagliatelle w sosie ragù, które okazały się odgrzewanym, a już wcześniej mocno podsuszonym, spaghetti z sosem o dziwnym pochodzeniu. Nie usiłowałam wyjaśniać pani, że umiem rozróżnić między świeżymi wstążkami a spaghetti, tym bardziej, że to drugie nie zasługiwało na żadną inną nazwę, jak dźwięczne schifo (obrzydliwość). Od tego dnia wymiennie z nazwą lokalu "Piccadilly".
Oczywiście, to nie był pierwszy raz w Toskanii, gdy zjadłam niesmacznie, ale tego dnia zgrupowało nam się kilka niedobrych doświadczeń kulinarnych.
Dzień był słoneczny, więc po wizycie na zamku w Populonii naturalnie zachciało mi się pić. Przypomniawszy sobie orzeźwiającą moc wody z cytryną i miętą, poprosiliśmy o takową w barze.
Nie wpadłabym na pomysł, by słowo "mięta" oznaczało koncentrat, podczas gdy słowo "cytryna" w każdym barze oznacza kawałek ukrojonego owocu, a nie sok. Może gdyby jeszcze nalano nam kilka kropel tego kocentratu, to dałoby się ominąć smak chemii z nutą mięty, ale się nie dało, przy gęstej mazi zalegającej dno szklanki.
Ostatnim punktem kulinarnym miała być degustacja supertoscany, czyli wina z bardzo wysokiej półki cenowej. Byliśmy w regionie produkcji takich win, więc w tamtejszych enotekach można kupić je w kieliszkach, poczynając od 50 ml. Tak, tak, właściwie to są dwa łyki, ale przy cenie minimum 100 euro za butelkę, nie dziwią.
Spodobała nam się restauracja z meblami zbudowanymi ze skrzynek po winie. Ooo, tu mi się podoba (na dolnym zdjęciu, to ten ogródek, przed którym stoją w oczekiwaniu ludzie).
Udało nam się załapać na ostatni stolik, Krzysztof wcześniej wyjaśnił, że chodzi nam tylko o degustację wina w kieliszkach i do tego jakąś deskę wędlin. Nie ma problemu, kelner zaprosił nas do stolika. Na początek zamówiliśmy wodę. Siedzimy i czekamy, w końcu podchodzi do nas obsługa i powiadamia, że tu nie ma degustacji na kieliszki, że musimy zamówić całą butelkę. A to heca! Ani chwili nie zastanawialiśmy się którą zamówić, tę za 100, czy za 900 euro? Żadną! Zapłaciliśmy za wodę i ruszyliśmy na poszukiwania wolnego miejsca w innym lokalu.
Łatwo nie było, gdyż okazało się, że Bolgheri to kolacyjne miasteczko wypadowe nadmorskich plażowiczów.
Udało się! Spróbowaliśmy wina o nazwie Sassicaia. Rozczarowanie? A może inne upodobania? Lubię, gdy wino czuć beczką, lubię też różne posmaki w winie, mogą być owocowe, korzenne, ale nie lubię, gdy wino jest płaskie. To jedyne określenie, jakie mi pasuje do tego niewątpliwego chwytu marketingowego. Może jestem dyletantem, ale nie znajduję uzasadnienia ani dla ceny, ani dla powodzenia produkcji takich win. Wydaje mi się to być uderzeniem w snobizm pijących, niczym więcej. Może inne roczniki są smaczniejsze, ale czy warte kilkuset euro?
No! Teraz mogę spokojnie przystąpić do pisania artykułu o wyciecze :)