czwartek, 3 kwietnia 2008

~ ZMASOWANY ATAK

Pogoda dzisiaj nie należała do tych najpiękniejszych, chyba z trzy burze przemknęły za oknem, skutecznie strasząc Druso grzmotami. Ja jednak namiętnie oddawałam się pasji ogrodowej. I tak sobie wymachując motyką zauważyłam na korze pinii dość dorodną rodzinkę korowódek zwanych tutaj processionariami. Pozbierałam je skrzętnie do słoika z jakimś silnym chemidłem, gdy to czyniłam spostrzegłam po drugiej stronie drzewa jeszcze bardziej okazałą procesję (stąd włóska i angielska nazwa paskudztwa). Musiłam wziąć drabinę, by sięgnąć po wszystkie osobniki. Wiedziałam, że to to parzy, więc starałam się być bardzo ostrożna, pracowałam w rękawiczkach i uchylałam sie od osobistego kontaktu. Niestety nie pomyślałam, że w tej ilości to wokół mnie w powietrzu aż zaroi się od połamanych włosiąt gąsienic, tego właśnie, co najbardzej parzy. No i doigrałam się! Szyja i część twarzy zaczęła mnie nieznośnie piec. A w gardle cosik drapało. Po telefonie do lekarki rodzinnej salwowałam się lekarstwami antyhistaminowymi. Już jest ciut lepiej. Mam nadzieję, że przynajmniej moja akcja nie była bezowocna i dorwałam większą część szkodniczej populacji tym samym ratując nasze pinie. To jest jedyne nagromadzenie tylu sosen w okolicy. Mamy ich 10 sztuk w ogrodze i żal byłoby się z nimi rozstać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz