wtorek, 23 kwietnia 2013

PO DRODZE DO DOMU

Gdy wymyśliłam Manoppello i konsultowałam sprawę z Krzysztofem, padła kwestia noclegu, bo jednak to jazda niemal pięć godzin w jedną stronę. Zaczęłam rozglądać się po okolicy, co by jeszcze tam można zobaczyć, ale pryncypał głowę ma nie od parady, powiedział jedno krótkie słowo: Rzym!
Wszak to po drodze do domu. Tego się nie odmawia.
Od dziesięciu lat korzystam z niedrogiego noclegu w Sunshine Hostel. Zaczęło się od pierwszej samodzielnej wyprawy do Rzymu, właściwie po to, by wypróbować tanie linie lotnicze. Krzysztof wtedy studiował w Rzymie, więc wysyłałam go na przeszpiegi, by mi sprawdzał, co znalazłam w internecie. Zdecydowałam się na Sunshine Hostel, nie drenował mojego portfela, ale ważne było też, że to, co napisano na stronie, było zgodne z realiami. To duże mieszkanie, częściowo z pokojami hostelowymi, częściowo z hotelowymi. Czysto, bez luksusów, trochę egzotycznie ze względu na właścicielkę, mieszkającą w Rzymie od wielu lat Libankę - Florindę. Już chyba za drugim razem zaczęła mnie traktować jak stałą klientkę, nocowałam u niej w różnych konfiguracjach: z Rodzicami, ze znajomymi, siostrą i jej rodziną, itd. Gdzieś w te grupy, po skończeniu studiów, wpisał się i Krzysztof, który już zamieszkał w San Pantaleo. Florinda nigdy nie robiła problemu z faktu, że chcę przyjechać na jedną noc, dlatego nawet nie szukam niczego innego. Na początku porozumiewałam się z nią po angielsku, miło teraz rozmawiać po włosku. Jeśli ktoś z Was zdecydowałby się u niej zanocować, niech się na nas powołuje, że ma od nas adres, zawsze to innym okiem właścicielka spojrzy.
Tym razem Florinda nie mogła pojawić się o porze naszego przyjazdu z Manopello, więc z zaufaniem zostawiła nam klucze w umówionym miejscu.  A właśnie od pozostawienia bagaży zaczęliśmy pobyt w zapłakanym deszczem Rzymie.
Parasol, był bezcennym przedmiotem, nawet taki pokiereszowany wiatrem.

Popołudnie miało być spokojnie spacerowe, zakończone posiłkiem w specjalnym wspominkowym  miejscu.
O trasie przechadzki decydował Tata, a raczej to, co myśleliśmy, że chciałby zobaczyć, a nie widział na pewno, gdy był w Rzymie jeden dzień, wraz ze śp. Mamą, 9 lat temu. W tej sprawie zdał się całkowicie na nas.
Najpierw Panteon. Nawet i ja załapałam się na coś, co widziałam pierwszy raz. Nie, nie - Panteon widziałam, ale nigdy podczas deszczu, z zagrodzonym środkiem świątyni. Ciekawe wrażenie, ludzie stali wokół ogrodzenia i gapili się na mokry kawałek podłogi.

Blisko było do Caravaggio, więc zaszliśmy do San Luigi Francese i San Agostino.

Za każdym razem żal mi "Anny Samotrzeć" Andrei Sansovino,  mało kto się zatrzymuje przed grupą z Dzieciątkiem Jezus. Wszyscy pielgrzymują do "Madonny pielgrzymów" Caravaggio. A mnie jakoś wzruszają dwie kobiety, a właściwie rzymskie matrony. Choć, czy do Maryi pasuje słowo "matrona"?
Pokazaliśmy Tacie, gdzie studiował Krzysztof, wszak do Uniwersytetu Świętego Krzyża było kilka kroków.
Stamtąd z kolei chwilka i znaleźliśmy się na Piazza Navona.  Plac jakże znany, może więc potraktuję go okruszkami, detalami?
Szliśmy nieśpiesznie, bo do kolacji zostało jeszcze dużo czasu.
Zajrzeliśmy do Kościoła Św. Agnieszki. Ciekawe, nie można zrobić tam zdjęć, nie za bardzo rozumiem, dlaczego. No cóż, trzeba było pogodzić się z zakazem.
Powoli, ku Zatybrzu.

Mijamy Palazzo Farnese - straż pilnująca ambasady francuskiej ugania się za małymi chłopcami, którzy uparli się traktować mury palazzo jako wyłapywacz ich piłki.
Czekamy z Tatą na Krzysztofa, który, jak zwykle, nie mógł oprzeć się spotkaniu z psem. Pies, rzekłabym, odlotowy! Z dredami! Widzieliście kiedyś takiego?
Obchodzimy ambasadę, zaglądamy aparatem do ich ogrodów. Już mnie nie dziwi spotkany na Via Giulia, na tyłach budynku buldożek francuski - jak na zamówienie!
Tym razem ja zaczepiłam czworonoga, a gdy ten nie zareagował, usłyszałam z ust właścicielki: "pozdrów panią". Pogadaliśmy chwilę, pogłaskałam go w imieniu innej właścicielki buldożków - Kingo, z ledwością przypomniałam sobie, żeby strzelić fotkę dla Ciebie.
Via Giulia, okrzyknięta jedną z najpiękniejszych uliczek Rzymu, jeszcze nie przystroiła się w kwiaty. Deszcz nadawał jej raczej melancholijny charakter.
Doszliśmy do rzeki, nad którą królowały olbrzymie mewy. Oswojone z turystami pozwalały podejść dość blisko do siebie. Choć bez przesady!
Na brzegu wyspy dwóch mężczyzn niemal za każdym zanurzeniem wędki wyjmowało duże ryby. Patrzyliśmy jak urzeczeni, nigdy nie widziałam tak szybkich i owocnych połowów.
Tylko, czy te stworzenia nadawały się do zjedzenia? Tyb(e)r taki mętny.
Jeszcze mamy czas, idziemy Zatybrzem ku Santa Maria in Trastevere. Deszcz już nie nęka, można rozglądać się z aparatem, przyglądać ludziom.
W końcu z lekka zziębnięci, umęczeni wilgocią siadamy w wewnętrznej sali "La Fraschetta". Jest to nazwa restauracji i pizzerii, ale i słowo określające rodzaj lokalu gastronomicznego (obecnie już dość zapomnianego), funkcjonującego właśnie na terenie Lacjum. W tym wypadku chodzi tylko o nazwę.
Miejsce specjalne i sentymentalne dla Krzysztofa. Studiujący w Rzymie księża niczym skarb przekazywali sobie adres lokalu. Obecnie ja Wam powierzam informację o miejscu popularnie zwanym przez nas "czosnki", ze względu na wystrój miejsca, ten sam od lat.
Sala wewnętrzna wydaje się być ukryta, dlatego nieznający miejsca myślą, że mają do czynienia z małym lokalem, obawiają się przejść koło kuchni, myśląc, że wchodzą na teren zastrzeżony dla pracowników.
Od początku moich przyjazdów do Rzymu zawsze byłam zapraszana na kolację do "La Frasechetta". Była tam i moja siostra, by obchodzić rocznicę ślubu, byli i moi przyjaciele. Nikt nie wyszedł zawiedziony.  Nie jesteśmy przyzwyczajeni jeść późno kolacji, więc zazwyczaj przychodzimy, gdy jest pusto, ale gdy wychodzimy, przed drzwiami czeka tłumek chętnych biesiadowania "u czosnków". Dlatego warto zarezerwować stolik.
I to był pierwszy dzień w Rzymie. Deszczowy, ale i tak piękny :)



19 komentarzy:

  1. Rzym..., zawsze wciągający. Zgadzam się co do wyjątkowej urody grupy rzeźbiarskiej Sansovina. Mam do niego szczególną słabość, bo w Toskanii pomieszkuję niedaleko jego rodzinnego Monte San Savino, w którym akurat niezbyt wiele pamiątek po artyście można znaleźć. Z Caravaggiem trudno konkurować spokojem, harmonią i walorem białego marmuru. Palazzo Farnese - kiedyś byłam już o krok od dostania się do wewnątrz na turę po freskach Caracciego, ale niestety nie miałam przy sobie dowodu tożsamości i ochroniarze nie chcieli mnie wpuścić! I wielkie dzięki za tips knajpkowy - w Rzymie zawsze głupieję, jest taki ogromny, warto mieć tam miejsce, do którego się zmierza.

    serdeczności,

    iwona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wyciąga macki i woła. Czasami po Florencji wydaje mi się zbyt oszałamiający, ale nie daje o sobie zapomnieć, woła do siebie.
      Ciekawe z tą "Samotrzeć", nieprawdaż? Lśni bielą, jest w głównej nawie, a itak ginie z zacienioną "Pielgrzymią" z bocznej kaplicy.
      Masz nauczkę, dowód osobisty zawsze przy sobie noś! Też wyciągnę ten wniosek. Choć chyba go faktycznie mam zawsze przy sobie, bo wcisnęłam go do etui telefonu.
      Polecam czosnków z czystym sercem, zwłaszcza owoce morza. Choć ja tym razem skusiłam się na smażone mozarellki w panierce i genialną zupę fasolową.

      Usuń
  2. Przepiękny dzień w cudownym mieście, które kocham.
    Piękna relacja, czytałam z wielką ciekawością i zdjęcia oczywiście piękne.
    Panteon z deszczem w środku bardzo mnie zaciekawił, bo niedawno zastanawiałam się ,co robią kiedy pada deszcz, a tu proszę :). Już teraz wiem:)

    Posyłam buziaki:*
    Majana

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że zaspokoiłam nie tylko swoją ciekawość.

      Usuń
  3. O mój Boże! Zrealizowałaś moje marzenie.Czyste piękno!!! I ten kawałek mokrej podłogi Panteonu!
    Małgosiu-dziękuje za tę relację!
    Monika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moniś, patrząc na Berniniego w którymkolwiek napotkanym miejscu, myślałam o Tobie :)

      Usuń
  4. Czy to ta mewa, która siedziała sobie na kominie w oczekiwaniu na biały dym...hmm

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gatunek chyba ten sam, ale jeśli chodzi o konkretnego ptaka, to jest ich całe mnóstwo :)

      Usuń
  5. Piekna wycieczka po Rzymie,adres restauracji juz podalam dalej,bo jest tam akurat moja kolezanka a nuz jej sie przyda.pozdrawiam serdecznie .irena z Poznania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gorąco polecam. A poniższy komentarz tylko potwierdza moją opinię o La Fraschetta :)

      Usuń
  6. Roma ... nie byłem już kilka miesięcy i jak tęsknię. Czytałem dzisiaj o tzw. "efekcie Franciszka", jak to dziesiątki tysięcy ludzi zdąża w środy do Watykanu na spotkanie z papieżem. A ja się ciągle waham, czy z letniego pobytu w Toskanii wyrwać jeden dzień, środę właśnie i pospieszyć na piazza San Pietro.
    Ale ja nie o Rzymie chciałem, tylko o Trastevere. Od 2004 roku znam La Fraschetta. Byłem tam wiele razy i zgadzam się zupełnie ze stwierdzeniem, że podają tam prawdziwą roma cucina. Uwielbiam zainteresowanie szefa, wiekowego już Pana, który za każdym moim tam pobytem wita mnie tak, jakby właśnie na mnie dzisiaj czekał. Tam poznawałem smak włoskiej-rzymskiej pizzy. Tam po raz pierwszy zjadłem - od tamtej pory moją ulubioną - carbonarę. Tam zachwyciłem się smakiem tiramisu. Tam jest klimat, którego potem się szuka w każdym lokalu w Rzymie i w większości się jednak nie znajduje. Na tym polega magia La Fraschetta.
    A obok, również na via Francesco a Ripa jest alimentari Antica Caciara, jeden z lepszych sklepów z wędlinami i serami oraz z winami z Casteli Romani. A dalej, na piazza Santa Maria in Trastevere są jedne z lepszych lodów w Rzymie. I tak dalej, i tak dalej. Kochane Trastevere. Już tęsknię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tomuś, jak miło się rozgadałeś. Czemu mnie nie dziwi, że znasz "La Fraschetta"? Podpowiem Ci a propos wyrwania się do Rzymu. Jeśli mocno zdecydujesz się na jazdę, to poluj na bilety Freccia Rossa lub innych szybkich pociągów. Myśmy raz dojechali z Floencji do Rzymu za 9 euro (w jedną stronę). Tylko czy Papa będzie w lipcu w Rzymie? Jest chyba ciut nieprzewidywalny, hi hi hi.

      Usuń
  7. Dzięki za pamięć (w sprawie buldożka słodziaka :))) ) - charczał jak helikopter?
    Pies z dredami (które wyglądają trochę jak wędzone szprotki)to nie byle jaka rasa: cane da pastore bergamasco (odnajduje w Twoim Tacie bratnią duszę: ja też żadnemu napotkanemu psu nie przepuszczę, co zaobserwowałam także u Księdza Krzysztofa :))).
    Ja także nieustannie odczuwam tęsknotę za Rzymem.
    Do knajpki kiedyś doszłyśmy, ale było znacznie za wcześnie, więc to miejsce cięgle mam w planach na kiedyś. Zatybrze ma dla mnie coś z nastroju krakowskiego Kazimierza.
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musowo dźwięki z siebie wydawał. A czytanie ze zrozumieniem się kłania, Tata ze mną czekał, podczas, gdy Krzysztof zaczepiał psa, co widać na załączonym zdjęciu :) Ale buldożkowi to ja nie mogłam się oprzeć, pierwsza go wypatrzyłam, gdyż Krzysztof akurat z racji wzrostu podglądał dla mnie aparatem ogrody ambasady francuskiej.
      La Fraschetta najwcześniej od 19.30 :)

      Usuń
    2. Faktycznie, czytałam jak zwykle, połykając tekst. Nawet zdjęcie mnie zastanowiło! (bo przecież psa zobaczyłam, a jakże!) :))))))))))))
      No ale i tak potwierdzam to, co napisałam: Ksiądz Krzysztof to niemożliwy psiarz! Aż mi żal, że Toskania zupełnie nie dla moich upiorów...
      Kinga

      Usuń
    3. A ja mam następne zdjęcie dla Ciebie :) W swoim czasie :)

      Usuń
    4. Zapomniałam dodać, że to zdjęcie matrymonialne dla Twoich gamoni :)

      Usuń
  8. A ja myślałam, że ten pies to węgierski owczarek pulli. Jest bardzo podobny. Jedna z najpierwszych książek czytanych w dzieciństwie: "Pulli i Łatka", o psie i kocie. Wiele lat później dowiedziałam się, że pulli to także nazwa rasy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, bardzo podobne, ale skłaniałabym się jednak do Bergamasco, bo linia podobna.

      Usuń