środa, 29 maja 2013

OBYWATEL K.

K jak Krzysztof, a obywatel, bo od niedawna jest także obywatelem Włoch (oprócz Polski). To bardzo przydatne w sytuacji bycia proboszczem, chociażby w przypadku ślubów konkordatowych, a zwłaszcza ich państwowej strony. Dotąd Krzysztof był "vice" i nie mógł sprawować wszystkich funkcji administracyjnych.  Mimo, że mógł ubiegać się o status obywatela Włoch dużo wcześniej, wziął się za sprawę dopiero dwa i pół roku temu, zgodnie z włoskim powiedzeniem piano, piano va lontano (dosł. wolno, wolno idzie daleko)
Jak przebiega proces o obywatelstwo? Ludziom z krajów Unii Europejskiej prawo do włoskiego obywatelstwa przysługuje po czterech latach udokumentowanego zamieszkania, nie dotyczy to osób łączących się więzami małżeńskimi z Włochem (Włoszką).  Też mogłabym się już starać o obywatelstwo, ale ... mam za niskie zarobki. Obywatelem słonecznej Italii można zostać, gdy miesięczny dochód przekracza 800 euro. Ponoć, gdyby mocno mi zależało, to istnieje możliwość wliczenia do dochodów kwoty, której nie płacę za mieszkanie i media.
Po drobiazgowym wypełnieniu formularzy, dostarczeniu PIT, itp. trzeba uzbroić się w cierpliwość, a także spodziewać się wizyty policji municypalnej, lecz nie zawsze. Do Krzysztofa nikt nie przyjechał, choć mogli pojawić się z pytaniem, np. kto jest prezydentem Włoch?
Minęły obiecane dwa lata, a status starania się o obywatelstwo nie uległ zmianie, co można było podglądać w internecie. Krzysztof odczekał jeszcze kilka miesięcy i złożył w prefekturze (rodzaj organu administracyjnego reprezentującego państwo na poziomie powiatowym) pytanie o postęp procesu. Samego obywatelstwa nie przyznaje ten urząd, jedynie pośredniczy między starającym się a prezydentem kraju.  Dodatkowe zapytanie od razu ruszyło sprawę z kopyta i niebawem prośba o obywatelstwo została podpisana przez Giorgio Napolitano. Minęło jeszcze trochę czasu i zawezwano Krzysztofa do prefektury w celu złożenia ślubowania na konstytucję. A potem z kolei już w "swojej firmie" składał ślubowanie, dzięki któremu został pełnym proboszczem.
Okazja więc ważna, warta dobrego świętowania, powiem więcej, warta smacznego świętowania.
Wyciągnęłam zaczarowaną listę lokali polecanych mi osobiście przez bardzo miłego Tomka Michalca (słuchacza mojej książki, stąd powstała znajomość). Ciągle jeszcze liczę na wizytę w innym lokalu, do czego niezbędna jest mi pomoc Tomka, ale tymczasem wróćmy do niedzieli 19 maja i do ... Florencji. A jakże!
Niedziela nie jest dobrym dniem na skorzystanie z polecanych mi miejsc, większość restauracji odpoczywa. Przyznam się, że traciłam nadzieję patrząc na topniejącą listę z magicznymi nazwami.
Z jakąż radością przywitałam więc widok otwartej trattorii Cibreo.
Marzyło mi się, by zasiąść na zewnątrz i ciesząc się dobrą pogodą, zajadać pyszności.
Słońce dość mocno prażyło, więc poprosiliśmy kelnera, by wskazał nam stolik w cieniu. Niestety taboreciki okazały się nie na mój kręgosłup. Zapewne delektować to ja mogłabym się, ale tylko bólem. Miejsca wewnątrz były niedostępne, niebawem wyjaśniło się dlaczego. Trzymali je wolne, gdyż pogoda była niestabilna i musieli być przygotowani na szybką ewakuację klientów do środka. Nie szkodzi, kelner powiedział, że pójdzie sprawdzić czy w kawiarnianym ogródku mają miejsca. Uff! Mieli.
Dalej było jak w bajce, kulinarnej bajce :)
Kelnerzy niezwykle sympatyczni, na czele z szefem, Fabio Picchi bardzo barwną postacią. Wszyscy z niezwykłym entuzjazmem opowiadali o potrawach, wyjaśniali składniki, najlepszy sposób zjedzenia. Jeden z kelnerów świetnie mówił po angielsku i automatycznie słysząc u nas obcy sobie język przeszedł na angielski, mimo wszystko chętnie wrócił do włoskiego.
A co takiego jedliśmy?
Nazywa się to menu gastronomico i jest przeglądem chyba wszystkich podawanych w Cibreo przystawek oraz wybranym drugim daniem. Reszta, czyli woda, wino, deser, kawa, digestivo, są poza zestawem, dodatkowo płatne. Dlatego obiad "do najtańszych nie należał", ale ile razy w życiu zostaje się obywatelem Włoch?
Właściwie to mogłabym się zatrzymać na samych przystawkach. Mimo, że stanowiły maluśkie porcje, to idealnie zapełniały pusty żołądek, idealnie i z poezją.
Na sam początek przyniesiono nam coś w rodzaju galaretki jogurtowej z kardamonem. Dopiero potem wjechała na stół reszta palety. Chodziło o to, byśmy nie zjedli przypadkiem tej galaretki z chlebem, czy też czymkolwiek innym. W zestawie posmakował nam bardzo krem z przetartych migdałów, chleba i octu balsamicznego oraz genialny wprost pasztecik typu toskańskiego na crostini. Oczywiście nie pogardziłam też i suszonymi pomidorami w zalewie, prosciutto, delikatnie ugotowaną cukinią, czy nawet surową kiełbasą na chlebku. Za to z chęcią oddałam Krzysztofowi sałatkę z flaków, nie istnieją na mojej liście kulinarnej.
Główne danie Krzysztofa stanowiły delikatnie tylko upieczone cienkie plastry wołowiny w sosie. Hmm, nie pamiętam jakim. Do tego zapiekane ziemniaczane purée. A ja rozkoszowałam się roladą z królika i gotowanymi ziemniakami z marchewką.
Na deser Krzysztof wybrał coś kremowo jogurtowego, a ja znakomitą tartę jogurtowo-pomarańczową.
I nagle trzeba było schować się do środka, bo lunęło!
Schronienia nie udzieliła nam trattoria, lecz nadal kawiarnia.  Rozdzielam te lokale, tak jak je fizycznie dzieli ulica.

Pokaż Cibrèo na większej mapie
Cibreo jest rozbudowaną instytucją, na którą składa się i trattoria i kawiarnia, i piekarnia i nie wiem, co tam jeszcze.
Aaaa, wiem, jeszcze teatr, w trzecim pobliskim budynku. Ma się wrażenie, że Cibreo opanowało całą dzielnicę San Ambrogio. W teatrze (wiem od Tomka) można też zjeść, śniadanie, obiad, kolację - tę ostatnią w połączeniu z przedstawieniem. Posiłki są chyba jedynie dla członków tego klubu, albo uczestników spektaklu, czy koncertu.
Posiłek zakończyliśmy w Caffè Cibrèo, dzięki czemu mogłam obejrzeć wnętrze, a także podejrzeć, co sam mistrz zaserwował sobie na obiad. Był to toskański makaron pici z sosem pomidorowym, jedzony na stojąco, pomiędzy rozmową z jednym, czy drugim klientem i dopilnowywaniem, by wszystko zostało podane jak najszybciej.

Kto chce nabrać apetytu i na jedzenia i na teatr, niech obejrzy krótki film z miejsca (film ze strony http://www.edizioniteatrodelsalecibreofirenze.it/) . Tam to dopiero sztuka smakuje!


Po posiłku miał być spacer, może nawet wizyta w Palazzo Strozzi (odłożona na kiedy indziej). Skończyło się na schronieniu przed ulewą w Loggia dei Lanzi. Marzyło mi się już nie tylko fotografowanie, ale i rysowanie, zaczęłam nawet jeden rysunek, lecz na zimnych kamieniach nie szło za długo wysiedzieć.
Wróciliśmy na podziemny parking przy dworcu kolejowym SMN, z którego wyjeżdżaliśmy ponad godzinę! To było przedziwne i każe się zastanowić, czy na przyszłość zostawiać tam auto. Wjazdy są dwa, ale wyjazd jeden, pod ostrą górkę, po spirali, a na końcu tejże górki trzeba jeszcze się zatrzymać, by przepuścić pieszych i przejeżdżające auta. Wyjazd bardzo trudny dla niewprawnych kierowców, bo chyba właśnie taki zablokował cały ruch.

poniedziałek, 27 maja 2013

POPLON, CZYLI SKUTKI UBOCZNE

O samej wystawie już nic nie napiszę, ale ...
Jak już wspominałam, miałam tam duuuużo czasu. Bywały zupełnie "martwe" chwile, bez klientów. Jakoś musiałam zagospodarować ten czas, bo samo obserwowanie ludzi jest mało związane z moją naturalną aktywnością. Już drugiego dnia zaopatrzyłam się w ołówki i kartki.
Przedstawiam Wam skutki uboczne Mostra dell'Artigianato:
Kolumna

Cortona

Jej portret - czyj?

sobota, 25 maja 2013

WYSTAWA CZY TARGI?

No, właśnie!
Organizatorzy posługują się długą nazwą ze słowem "mostra" (czyli wystawa, pokaz) na początku.
W praktyce wystawy, w pojęciu jedynie prezentacji, tam jak na lekarstwo.  Niewiele stoisk, łącznie z moim, nastawionych było głównie na reklamę produktu, dlatego nazywam tę imprezę targami.
Nie miałam zbyt wielu okazji, by przyjrzeć się samemu miejscu, a to spory obszar starej, medycejskiej fortecy. Jej mury i bastiony wyglądają imponująco, są bardzo, grube, wysokie. Kiedyś można było po nich spacerować, lecz po śmiertelnym wypadku, jakim zakończyła się wyprawa grupki młodzieży, dostęp na szczyt murów jest mocno ograniczony.
Mury okalają teren, w większości zabudowany współczesnymi pawilonami.
Główny pawilon ma trzy piętra. Na parterze wystawiali się włoscy, albo posiadający włoski regon (czyli np. ja) wystawcy.
Także w pawilonie obok większość wystawców miała włoskie powiązania, choć była też część japońska. Dużą część stoiska wypełniała jedna galeria z niektórymi bardzo ciekawymi obiektami, bardziej dziełami sztuki, niż rzemiosłem.
W podziemiach mojego pawilonu nieszczęśliwie umieszczono "resztę świata". Nieszczęście głównie wcale nie polegało na wszędobylskich głośnych dźwiękach muzyki, słabszej wentylacji, lecz na znaczącej obecności  towarów produkowanych w odległych krajach, jak Indie, kraje afrykańskie i przez producentów z tych krajów sprzedawanych.  Z żalem patrzyłam na perły bardzo podobne do sprzedawanych przez moich sąsiadów ze stoiska obok, z żalem na rzecz moich sąsiadów, bo wszak nie mogli wygrać konkurencji z dużo tańszą siłą roboczą zza dalekiej granicy. Moim zdaniem to jest dobijanie i tak ledwie zipiącego własnego rzemiosła. Błąd organizatora, który nastawiony jedynie na zarobek, w ogóle nie wspiera "swoich". No, Francuzi z Prowansji byli poza konkurencją, no i z tej samej strefy płacy za pracę.
Na szczęście byłam jedynym w ogóle stoiskiem ze świecami, na szczęście też nie miałam dylematu, gdzie kupić produkty z oliwnego drzewa, bo w tym roku nie było włoskiego wystawcy, a nabyłam coś w rodzaju koszyków z drewna. Ponieważ wycinane są z jednego kawałka, nie ma wśród nich idealnie takich samych, każdy koszyk ma swój kształt i rysunek drewna.  Dobrze prezentuje się w nich pieczywo, ale jeszcze piękniej truskawki, teraz w pełni sezonu.
Z kolei piętro nade mną ulokował się szczyt szczęścia każdego Włocha i nie tylko Włocha - stoiska z produktami spożywczymi z każdego regionu Włoch. Zaszłam tam już mocno głodna, lecz wcale nie miałam zamiaru na miejscu zaspokoić głodu, więc po obejściu całego piętra, zakupieniu świeżej mozzarelli, burraty i wędzonej scamorzy w postaci małych kuleczek obtoczonych pietruszką, wróciłam do moich świec z niezłymi zawrotami głowy. Podejrzewam, że nawet gdybym była syta, i tak by mi się kręciło w głowie. W domu przez następne dni z radością zajadałam się serowymi smakołykami. Scamorza była najmniej zaskakująca, co nie znaczy, że niesmaczna. Mozzarella, przywieziona nocnym transportem miała, według wskazówek ekspedientki, leżeć poza lodówką. Faktycznie, nic jej się nie stało, a smak ... dotąd za mną chodzi.  Spotkanie z burratą było pierwszym, na razie nie jestem przekonana, czy mnie zachwyca, czy dobrze smakuje, trzeba koniecznie powtórzyć degustację. Tylko skąd wziąć taką świeżą?
Żywnościowy wątek rozciągał się poza główny pawilon. Każdego wieczora, niczym na torturach, w drodze na parking przechodziłam koło "drogi czekolady". Z kramów wołały czekoladowe pyszności, szaszłyki truskawkowo - czekoladowe, draże wszelkiej maści, czekolada w tablicach na wagę. Eh!
A na koniec żegnały mnie typowe namioty gastronomiczne. Byłam twarda! Nie uległam.
Na chwilę wróćmy jeszcze na centralny plac Fortezza da Basso, gdzie rozłożył się jeden z włoskich symboli, czyli producent Piaggio, ze słynną czerwoną vespą na czele. Znowu: eh!  Dla takiej piękności, chyba pokonałabym lęk przed jazdą na jednośladzie. 
 To tylko niewielki wycinek z wydarzenia nazwanego Mostra Internazionale dell'Artigianato. Trudno ogarnąć go w jednym wpisie. Gdy już wkleiłam kolaże, zobaczyłam, że pominęłam ciekawe miniatury znanych florenckich zabytków, wykonane w glinie.
Ani jednego zdjęcia nie pokazałam z recyklingowej  wystawy umieszczonej w bastionie fortecy, samym w sobie niezwykle bardzo interesującym.
Uff! Napisać relację w miesiąc po zakończeniu imprezy - lenistwo, zaganianie? Sama nie wiem, dlaczego tak mi zeszło?

wtorek, 21 maja 2013

AUKCJA ZE ŚWIECĄ

Od kilku miesięcy zaglądam na blog Marzeny Erm. Powiecie, że to jeden z wielu blogów o walce z rakiem, ale jakoś ta dziewczyna wyjątkowo mocno mnie poruszyła. Niezwykle ciekawym i mądrym językiem opisała swoje zmagania, czasami do bólu (dosłownie) szczerze. Po wielu etapach walki nadszedł jednak czas, że trzeba było poprosić ludzi o pieniądze. Spotkała się wtedy z bolesnymi komentarzami, gdyż akurat pojawiła się w sieci informacja o innej kobiecie, która przez długi czas udawała chorą na raka. Na szczęście Marzena trafiła pod opiekuńcze skrzydła Fundacji Rak'nRoll Wygraj Życie, a to pozwoliło na uwiarygodnienie jej prośby. Jedną z form pomocy i pozyskania pieniędzy są aukcje charytatywne na allegro.
Wysłałam do Fundacji swoją świecę. Prosiłam, żeby zaczęli licytację od złotówki, ale może lepiej się znają i wyznaczyli kwotę startową na 30 zł. Mam nadzieję, że znajdą się chętni, by w ten sposób, poprzez zakup  świecy, pomóc Marzenie Erm w zebraniu pieniędzy niezbędnych na umocnienie organizmu w stanie remisji choroby.
Zdjęcie podlinkowałam bezpośrednio adresem aukcji.
Zaznaczam, że pieniądze ze sprzedaży idą bezpośrednio na konto fundacji, z przeznaczeniem dla konkretnej osoby.

http://allegro.pl/swieca-reczna-robota-aukcja-charytatywna-i3264915878.html
Dodam, że na targach we Florencji podobne świece kosztowały 60 euro. To bardzo czaso i  pracochłonna technika.
Możecie też spokojnie zapalić tę świecę, gdyż jej grubość plus cienki knot gwarantuje nienaruszalność ścianek i możliwość zamienienia świecy na lampion z wymiennym wkładem.
Aukcja kończy się 3 czerwca!

niedziela, 19 maja 2013

ŚRODEK PŁATNICZY

Zalegam z jeszcze jednym wpisem o targach, ale na razie usiłuję ogarnąć dom i wrócić do zwyczajnego rytmu.
Dzisiaj jedna świeca, której zresztą na targach nie było.
Z moją krawcową mamy pakt, nie płacimy sobie za usługi, lecz je wymieniamy.
Tę świecę zaczęłam robić jeszcze przed wyjazdem do Polski jako "zapłatę" za uszyty strój z poprzedniego wpisu.

Przedstawiam Wam mniejszy stosik cytryn, rzekłabym centrotavolka,  mniejszy", bo duży prezentowałam kilka miesięcy temu tutaj


czwartek, 16 maja 2013

DOBRZY LUDZIE

Ostatnie tygodnie były niezwykle intensywne,  najpierw przygotowania do targów, potem same targi, próba dojścia do siebie, ale zaraz trzeba było przygotować się na wyjazd do Polski. I gdy tak dni biegły szalenie inetnsywnie, w mojej głowie kołatał się wpis o ludziach, bez których ...

O Mostra dell'Artigianato jeszcze napiszę obiecany artykuł, ale absolutną niewdzięcznością byłoby nie podziękować za pomoc osobom, bez których to ja mogłabym jedynie sprawozdania z Florencji czytać.
Na pierwszym miejscu jest Krzysztof, wspierał mnie w pomyśle, nastawił do kwestii finansowych, przeżył 9 dni bez domowych obiadów, no i często zamieniał się w taksówkarza na trasie Pistoia - Florencja - Pistoia. Także dzięki niemu jeden z parafian nieodpłatnie przewiózł mi meble. Wspominałam już, że Tata cierpliwie ciął i składał moje materiały reklamowe?
Joanna towarzyszyła mi w najbardziej potrzebnych chwilach, a sama miała na głowie ogrom zajęć. I jeszcze moja koleżanka Ania z Florencji, która raz przyszła posiedzieć ze mną kilka godzin, by mi czas szybciej płynął oraz pojawiła się na zakończenie targów, by pomóc w pakowaniu świec.
Kochani! Dziękuję za całego serca!

Targi trwały w najlepsze, a ja już żyłam wyjazdem do Polski.
Wybierałam się na ślub i wesele na zaproszenie Karoliny, która ...

Dawno temu byłam jej wychowawczynią. Akurat studiowałam Reżyserię Teatru Dzieci i Młodzieży, gdy przyszło mi, jako wychowawczyni, skonfrontować się z dość trudną klasą. Na zajęciach we Wrocławiu ciagle nam powtarzano, jaki to terapeutyczny jest teatr. Skoro tak mówili, to spróbowałam, założyłam zespół teatralny złożony z całej klasy - bez wyjątku. No i moja Karolcia po trzech latach była już przekonana, że zostanie aktorką. Przeszła z zespołem do Ośrodka Kultury, gdy zaczęłam tam pracować, potem wybrała klasę teatralną w jednym z liceów, a następnie skończyła studia aktorskie w Londynie, w którym poznała swojego przyszłego męża. To oczywiście w olbrzymim skrócie.
Kontakt nigdy nam się nie urwał, więc z wielką radością poleciałam, by cieszyć się wraz z nią tym wielkim dniem zaślubin.
Wiozłam też ze sobą świecę chrzcielną, dla mojej innej kochanej teatralno-plastycznej podopiecznej - Tatiany. Na jej ślubie byłam dwa lata temu, a teraz udało mi się między targami a wyjazdem przygotować świecę na chrzest Jacusia.

Niemal do samego wyjazdu niepokoiłam się, czy Paola zdąży uszyć mi kreację z przecudnych jedwabi kupionych w hurtowni w Prato. Za to zupełnie spokojna byłam o biżuterię, która już wcześniej dotarła do mnie z Polski. Tak, tak - z Polski.
Moja krawcowa nie mogła się nadziwić, że bezinteresownie zrobiła ją dla mnie osoba, z którą nie znam się osobiście. To Kasia, której dzieła od dawna podziwiałam, i która zrobiła dla mnie subtelny komplet, idealnie wpasowujący się w cały jedwabny zamysł.
Zajrzyjcie koniecznie na jej stronę, może na coś się skusicie. Mnie tam kusi właściwie wszystko. No i zdjęcia biżuterii są o wiele ładniejsze, niż te z moją facjatą. Nie przepadam za własnymi fotografiami, ale obiecałam Kasi pokazanie jej pracy wraz z całością, pokornie więc zabawiłam się w modelkę, a zdjęcia robiła moja poznańska przyjaciółka - Aneczka.  Z lekka przejęty wyraz twarzy wynika z tego, że się zagadałyśmy i w ostatniej chwili zorientowałam się, iż najwyższy czas szykować się do wyjścia. Te baby!
Dodałam fotkę torebki, bo nią właśnie "złamałam"  elegancję stroju.
Kasiu! Bardzo dziękuję za Twoje dzieło, mam nadzieję, że zbytnio go nie oszpeciłam swoją osobą, hi hi hi.

Sam pobyt w Polsce, to mnóstwo spotkań i wielki trud wyboru: "Z kim tym razem się spotkać?" Dobrze mieć taki wybór, mimo, że żal wielki odmawiać pozostałym.

A na koniec chciałam podziękować wszystkim, który okazywali już zaniepokojenie moim milczeniem, jedynie blogowym, bo nagadałam się za wsze czasy.
Serdeczności ślę też tym, z którymi się spotkałam a także tym, którym nie mogłam poświęcić ani chwilki.

środa, 1 maja 2013

BARDZO DŁUGIE DZIEWIĘĆ DNI

MOSTRA INTERNAZIONALE DELL'ARTIGIANATO
Jestem bardzo zadowolona i bardzo, bardzo zmęczona. Powoli wychodzę ze swoistego oszołomienia i otumanienia.
9 dni, z  wyjątkiem ostatniego, krótszego o 3 godziny, to było po 13 godzin siedzenia na stoisku, nie licząc jeszcze dojazdów. I niby to nic, tylko siedzieć, stać i gadać z ludźmi. Jednak to nie mój rodzaj aktywności, a do tego włoski język ciągle sprawia mi trudności. Miałam zmieniać się z Joanną, ale sama miała mnóstwo pracy, a że widziałam, że dam radę, więc rzuciłam się na głęboką wodę. Czasami mogłam się wyrwać ze stoiska na pozwiedzanie targów, gdy Krzysztof przyjeżdżał wcześniej, wieczorem przyjeżdżał po mnie, gdyż o tej porze nie ma co zbytnio liczyć na pociąg do Pistoi.
Krótkie wypady w ciągu dnia były, z kolei, możliwe dzięki sympatycznym sąsiadom - Sardyńczykom, sprzedającym myśliwskie noże własnej produkcji.
Trudno mi jednoznacznie ocenić udział w wystawie, a raczej jej efekty, nastawiałam się głównie na promocję, a jej owoce dopiero zaczną pojawiać się w przyszłości. Na pewno pokazałam się, dałam znać o swoim istnieniu. Nawiązałam dużo konktaktów, znalazłam pasjonatów świec, rozdałam wiele, wiele ulotek i wizytówek. Przeprowadziłam wstępne rozmowy na temat współpracy. Jednak nie traktuję tego poważnie, bo wiem, że słowo ma tu o wiele mniejszą wagę, więc dopiero, gdy coś dojdzie do skutku, ocenię to jako konkretny efekt udziału w Mostra dell'Artigianato.  Jeden sklep z wybrzeża Amalfi już ode mnie kupił  kilkanaście świec, mam nadzieję na stałą z nim współpracę. Kilku właścicieli sklepów nie kupowało nic na miejscu ze względu na ciężar, mają odezwać się potem.
Sprzedałam też część świec klientom indywidualnym, ale to było dla mnie wtórne, nie oczekiwałam zwrotu udziału w Mostra dell'Artigianato, chociaż przyznam, że  w pewnym momencie miałam przesyt komplementami niemającymi żadnego przełożenia na chęć zakupu. Czy można uodpornić się na komplementy? Ile razy można wysłuchiwać, że ser i arbuzy wyglądają na prawdziwe? To chyba dlatego nie nadaję się na sprzedawcę. Bo przecież, ci ludzie byli autentycznie, na swój sposób zachwyceni.
Co bardziej barwni klienci, albo propozycje:

Pan z Peru był zainteresowany warsztatami, żeby multiplikować wzory moich świec.  Na razie nie mam na takie coś ochoty.
Pani z Korei chciała nawet kupić meble.
Bardzo miła była dystyngowana mieszkanka Florencji.  Na początku zwiedzania zastanawiała się nad zakupem arbuzów, ale że cierpi na ból kręgosłupa, to postanowiła przysłać w następne dni córkę. Nie liczyłam na to.  Po kilku godzinach pojawiła się jednak osobiście, mówiąc, że nic nie kupiła i w związku z tym może zabrać świecę już teraz.  Nabrała ochoty na dwa arbuzy i targując się, ciągle dystyngowanie (nie wiedziałam, że tak się da), kupiła dwie świece.
Najbarwniejszą osobą chętną do współpracy był ... templariusz? Rozmowę z nim przerwała mi zdecydowana na dwie świece z aniołami klientka, on w tym czasie odszedł, ale  wrócił następnego dnia. Pan miał ciekawą propozycję, którą muszę bliżej wyjaśnić. Był jednym z tych, którego ujęło widoczne wykonanie ręczne prac, ich niefabryczność. Byłam dla niego przedstawicielem tych, którzy wiedzą, jak się posługiwać starymi technikami.
Japończyk z Florencji zadawał mi konkretne pytania, ile czasu zajęłoby  mi zrobienie np. 100 świec z moimi rysunkami. Jedną kupił na próbę. Zajmuje się sprzedażą zwykłych świec, ale myśli, że i na takie mniej oczywiste znajdzie się popyt.
Poruszyła mnie za to para, która nic nie kupiła. Im pozwoliłabym dotknąć każdej świecy. Mężczyzna prowadził rękę niewidomej kobiety i opowiadał jej o kolorach tego, czego dotykała.


Siedziałam, stałam, siedziałam i stałam. Miałam mnóstwo czasu na gapienie się na ludzi.
Kto przychodzi na takie targi?
Koleżanki, stadami, i to czasami w mocno sędziwym wieku. Te zazwyczaj przed obiadem.
Małżeństwa. Wieczorem, po zjedzonej kolacji, albo w wolne dni.
Grupki młodzieży, późno wieczorem.
Domy opieki społecznej. To akurat przedziwny widok, bo opiekunowie pchają wózki, rozmawiają między sobą sunąc powoli między alejkami. Nie zwracają uwagi na to, czy przypadkiem taki niepełnosprawny nie chciałby czegoś zobaczyć.
Widziałam wielu, wielu niepełnosprawnych. Podobało mi się to, w Polsce nie są tak widoczni w miejscach publicznych, a przecież są. Nasi chyba jednak mają dużo trudniej.
Nie zdołałam zrobić zdjęcia najbardziej niezwykłego wózka inwalidzkiego zbudowanego na segwayu, ale i ten który uchwyciłam, robi wrażenie.

Jak ludzie się zachowują? Ślizgają się wzrokiem, dogłębnie oglądają każde stoiska.
Główne grupy znudzonych to mężowie i dzieci.
Oblegane były wszelkie poduchy rozrzucone na terenie pawilonu. Załapywali się na nie nie tylko zwiedzający, ale i sprzedawcy.
Przychodziło mnóstwo praktycznych osób, wiedząc, że nie wyjdą z pustymi rękami, ciągnęły za sobą torby zakupowe na kółkach, albo taszczyły plecaki.

Zaskakującą stroną praktyczności Toskańczyków, byli miłośnicy sztucznych kwiatów, a przecież już powinnam znać tę cechę "tubylców". Sztuczne kwiaty są takie praktyczne - brrrr! Kto z "praktykantów" kupi świecę, i o zgrozo!, ją zapali?

Moje stoisko było pomiędzy dwoma biżuteryjnymi. Zdarzały się zabawne sytuacje, bo Włoszki - znane sroczki - jakimś osobnym zmysłem wyczuwają świecidełka, bez patrzenia na zawartość stoiska. Zatrzymują się obok, pogapią, zakupią, a potem nawet wzrokiem nie zaszczycą i kroczą z radością ku następnemu stoisku z biżuterią. Obserwowałam nawet sytuacje, gdy pani odrywała się od jednego stoiska, brała szeroki łuk i parkowała przy tym drugim. Niezwykła umiejętność.

Zdziwił mnie też przekrój narodowy, myślałam że na Wystawę przychodzi więcej turystów, a tu głównie Włosi z Florencji i okolic.

Nie może zabraknąć psów. Wystawcom nie wolno było trzymać ich na stoiskach, i dobrze, bo to udręka dla psa, za to zwiedzający ciągnęli ze sobą swoich pupilów. Kingo! Ty wiesz :) To siedmiomiesięczna sunia.
Mimo, że uzbierałam reprezentacyjną kolekcję zdjęć dla czworonogów, pierwsze miejsce przyznam innemu czterołapcowi - królikowi rasy angora. Mężczyzna chodził z nim przytulonym do siebie, jak z małym dzieckiem.



Szczyt elegancji?
Kilka razy widziałam panią z nogą w gipsie tak założonym, że pod piętą zrobiono obcas.
Nie wszystkie kobiety wytrzymywały napięcie elegancji, widziałam jedną w baletkach lakierkowych, a w rękach niosła też czarne lakierki, ale na obcasie.
Buty, to w ogóle osobna opowieść.
Ubawił mnie pan szykujący się zapewne do parady w historycznych strojach, wyrwany z kontekstu był tylko facetem w rajtkach i koszuli:

Powinnam w ogóle zacząć od  bardzo skróconego słownika języka włoskiego:
complimenti - komplementy
meravigliose, meraviglie - cudowne, cuda
stupende - wspaniałe
belle, belissime, belline - piękne, przepiękne, piękniutkie
capolavori - dzieła sztuki
mai viste - nigdy niewidziane
ganzo - sympatyczny
cavolo - dosłownie:
eccezionali - wyjątkowe
spetaccolare - spektakularne
fantastiche - fantastyczne
i na koniec: genio! - to niby ja - geniusz :)
I coś, do czego nie trzeba słownika: otwarte szeroko usta, kręcenie głową z niedowierzaniem i uśmiech od ucha do ucha :)
Krzysztof nazwał moje stoisko generatorem uśmiechu.
Coś  w tym z prawdy było, bo inne stoiska ludzie po prostu oglądali, a u mnie były żywiołowe reakcje.
Najbardziej rozczulały mnie dzieciaki, bardzo spontanicznie reagujące na widok świec.

I pamiętajcie świeca = candela, wosk = cera (czyt. czera),  ale to wcale nie znaczy, że tubylcy nie będą mówić na świecę cera. Na szczęście o tym już wiedziałam przed targami, dzięki parafianom, którzy mnie chwalili za cere, nie za candele.

Wcale nie jest mi łatwo pisać o tych wszystkich pochwałach. Rozumiecie? Ja wychowana na Brzechwie, dlatego też i nie było mi łatwo na stoisku, prezentować się z pewnością dobrze wykonanej pracy. Nie za bardzo nadaję się też do zagadywania klientów.

Moje błędy handlowe?
Od razu powinnam wydrukować klarowne wyjaśnienia, same świece często nic ludziom "nie mówią".
Powinnam była chwalić się, napisać wręcz jakieś hasła reklamowe.
Dopiero po dwóch dniach umieściłam napisy, że wszystko zrobione ręcznie, że robię też świece na zamówienie, że ... Sama nie wiem, co jeszcze.

Należało tak rozmieścić świece, by bezmyślne dotykactwo nie zniszczyło tych najdelikatniejszych.
Wydawało mi się, że forma wystarczy, a wielu osobom brakowało zapachu.
Muszę się nad tym zastanowić.

Godzinami mogę siedzieć nad świecami, ale niech mi ktoś inny je sprzeda. To zupełnie dwie różne umiejętności: produkowanie i sprzedawanie, które w moim przypadku nie idą w parze.
Na razie nie myślę o udziale w żadnych innych targach, mimo otrzymanych niektórych ciekawych propozycji, jak np. targi gastronomii i wystroju stołu w Monako. Ziarno zasiałam, teraz będę czekać na plony. Mnie się nie śpieszy, mam czas :)

Na pewno nabyłam cenne (dosłownie i w przenośni) uodpornienie na wykrzywione miny niektórych osób po odczytaniu cen - na początku chciałam umieścić napisy typu: to nie jest zrobione w Chinach, ani tym bardziej w pięć minut.  Miałam też ochotę pytać ludzi, na ile wyceniają godzinę swojej pracy. Ale to był tylko niewielki procent, reszta rozumiała przełożenie pomysłu, wkładu pracy i ostatecznej formy na cenę. Niektórzy zamiast pracą - lavoro, nazywali moje świece lavorone, co jest  nieprzetłumaczalnym zgrubieniem.

A o innych stoiskach, mydle i powidle ... w następnym wpisie :)