niedziela, 6 kwietnia 2008

~ NAJPRAWDZIWSZA WYCIECZKA

Wczoraj pojechałam z grupą ok. 25 Włochów do San Marino i Gradary. Samo w sobie przeżycie egzotyczne. Od wysiłku porozumiewania się po włosku rozbolała mnie głowa, Krzysztof został tym razem na parafii. Ale starczyło mi chyba za parę godzin kursu. Na szczęście miałam możliwość przetłumaczenia brakującego czasami słowa na angielski, bo wśród wycieczkowiczów była Stefania, nauczycielka angielskiego, zresztą moja rówieśniczka, co w szacownym gronie było rzadkością. Egzotyka takiej wyprawy to sam sposób jej przygotowania i przeprowadzenia. Wszystko spontanicznie, a jedyne materiały przygotowane wcześniej, to wyszukane przeze mnie informacje w internecie, z których bardzo duże streszczenie przeczytała córka prezeski stowarzyszenia organizującego wyjazd. Często musiałam odpowiadać na pytania, czy mi się podoba a w drodze powrotnej, jak bardzo mi się podobało i jak bardzo jestem zadowolona. Opanowałam więc mnóstwo synonimów i podobnych związków frazeologicznych. W San Marino wzbudziłam zainteresowanie moich współpodróżników tym, że niemal wszystkiemu się przyglądałam, wyłączając większość sklepów.

Jedynym, w którym zabawiłam dłuższą chwilę był warsztat i sklep świecowy. A panie skoncentrowały się na wyrobach jubilerskich i niektóre nie mogły pojąć, że chcę wykupić bilet, by zobaczyć fragmenty starej twierdzy.

Przyznam szczerze, że San Marino nie rzuciło mnie na kolana, trochę nastrojem przypomniało mi 11 lat temu widziane Monaco, odczute jako sztuczne, nierealne, zbyt perfekcyjne. No! Może tutaj aż tak doskonale nie było, skutecznie na ziemię sprowadzali mnie sklepikarze dosyć nachalnie zachęcający do zakupu. A poza tym to nagromadzenie sklepików jest oszałamiające. Za dużo ich, za dużo souvenirów, za dużo…

Dużo ... osób zobaczyłam pod Palazzo Publicco i wcale nie byli to turyści, tylko ... goście weselni. Długo bym się domyślała charakteru grupy, gdybym wcześniej nie minęła trąbiącego samochodu z panem młodym. Za to panna młoda zaskoczyła mnie w San Marino, jak rzadko co. Tu się dopiero przekonałam, jakie mam schematy myślowe na temat stroju w dniu ślubu.

Oddechu w natłoku dawała cudowna panorama z jednej strony wzgórza zakończona lazurowym morzem a z drugiej ośnieżonymi szczytami.

Napisałam wzgórza, bo stolica republiki jest na bardzo wysokim i stromym wzniesieniu.

Każdy centymetr drogocennej ziemi zabudowano, parkingi dla turystów powtłaczano pod mury. Zdumiewa wszechobecny język rosyjski, a potem częsty polski - wśród sklepikarzy. Ponoć turystyka przynosi temu państwu 50 % dochodu narodowego, a co jeszcze ciekawsze nie ma ono długu publicznego. Według wielu źródeł mamy do czynienia z najstarszą republiką na świecie istniejącą do dziś.
No i dobrze, ja tam jednak wolę Italię, z wszelkimi jej niedoskonałościami. Tego ostatniego określenia nie można użyć w stosunku do obiadu. Zjedliśmy go w olbrzymiej restauracji nad morzem „La Fattoria … del Mare…” Miejsce porażające swoim rozmiarem na moje oko może pomieścić około 250 osób; nic dziwnego, jeśli znajduje się w miejscowości Riccione, nieopodal Rimini, tak bardzo znanego pewnej specyficznej grupie polskich turystów. Jadło, niestety, nie było nadmorskie (podejrzewam, że z powodu ceny), nie dla mnie więc w akwarium urzędowały olbrzymie karby i homary. Dla nas było i tak pysznie, jako antipasti (przystawki) ciepła schiacciata, bez dodatków, talerz typowych wędlin (prosciutto, salami, pikantna kiełbaska typu neapolitańskiego) oraz naleśniki nadziewane szynka serem i czymś zielonym, nie wiem czym, bo na tę część się nie załapałam. Na pierwsze danie podano tagliatelle (makaron jajeczny o kształcie długich wstążek) z ragù oraz… tortellini (kwadratowe pierożki z ciasta makaronowego) nadziewane szałwią i ricottą, polane masłem. O ja naiwna! Myślałam, że to były dwa dania, jakże się więc zdziwiłam, gdy kelner przyniósł mi nóż, bo poprzedni już oddałam. Na stół wjechały szaszłyki z kiełbaskami i mięsem oraz kawałki kurczaka w panierce do skropienia sokiem z cytryny i jako dodatek frytki. Niewiele z tego dałam radę pomieścić w żołądku. W trawieniu dopomogło mi dość smaczne czerwone wino (di casa) oraz potem digestivo w postaci schłodzonego limoncello. Nie zakończyłam rasowo po włosku i nie wypiłam kawy, wolałam herbatę z cytryną, poczekałam więc na powrót do autobusu i tam się uroczyłam ukochanym napojem (niestety z termosu). Przedtem jednak choć na chwilę zapatrzyłam się na morze, starając się zapomnieć o okropnej infrastrukturze nadmorskiego kurortu za plecami.

Tak nasycona jadłem nie spodziewałam się, że moja dusza jeszcze też zazna uczty. Po kilkunastu minutach zajechaliśmy do Gradary, której świetność sięga wczesnego średniowiecza. Małe stare miasto całe otoczone murami, z ulubionym przez mnie krenelażem (czyli „ząbkami”).

Leniwa atmosfera sobotniego popołudnia, niewielu turystów. Po drodze na zamek dwa kościółki z osobliwościami. W jednym jakiś Święty Klemens z II lub III wieku (trudno orzec, bo informacje z tablicy przed wejściem rózżnią się od oznaczenia na trumnie), a raczej jego doczesne szczątki w budzącym moje zdumienie wianku na czaszce.

W drugim kościele, z XIII wieku, figura Ukrzyżowanego, wyrzeźbiona tak, by z trzech stron można było zobaczyć różne oblicze Chrystusa – cierpiącego, konającego oraz umarłego. Podobne przedstawienie spotkałam już kiedyś w Kościele San Damiano pod Asyżem. Trudno było mi zrobić ostre zdjęcia, ale choć trochę może to da pogląd na to, jakie było zamierzenie artysty zakonnika z przełomu XVI/XVII wieku.

No i w końcu dotarłam do zamku. Ożyły wszelkie bajkowe wyobrażenia, budowla zwarta, nie za duża, z wieloma fragmentami oryginalnymi z XII i XIII stulecia.

Przez jej komnaty przemknęły się nazwiska takich rodów jak Malatesta, Sforza i Rovere. Jak na zamek przystało ma swoją legendę utrwaloną w „Boskiej Komedii” pieśni V Piekła Dantego. Prawdopodobnie Gradara była sceną tragedii pięknej Franceski wydanej za okrutnego i brzydkiego Giangiotto, której o wiele bardziej przypadł do gustu jego młodszy i piękniejszy brat Paolo. Przyłapani na zdradzie zakończyli życie zgodnie z ówczesnym kodeksem honorowym, czyli zostali zabici przez jej męża.
Wiele komnat umeblowano łożami z baldachimami, pieczołowicie odnowiono niezwykłe malowidła ścienne.

Jedno z pomieszczeń nazwane pokoikiem Lukrecji Borgia uchyliło nam rąbka tajemnicy co do toalety tak słynnej damy, także związanej z tym zamkiem poprzez jednego ze swoich małżonków.

Sala tortur wywołała słuszne ciarki, bo nie była przeładowana jakimiś pseudo narzędziami; ot tak, od niechcenia tylko, powieszono na ścianie parę autentycznych przedmiotów.

Wzdrygnęłam się patrząc na stary sznur do podwieszania pod sufitem lub pień katowski z wyraźnymi śladami po toporze, mieczu (?) Nie do wiary, zże cudownie renesansowy wewnętrzny dziedziniec prowadzi zwiedzających w tak groźne miejsce.

Pomyślałby człowiek, że to tylko zamek mieszkalny, przytulnie urządzony, a tu ponoć po dziś dzień błąkają się dusze skazanych.
Tyle wrażeń pewnie wymagałoby jeszcze dłuższego tekstu, ale niech coś zostanie nienazwane, ulotne, zachęcające do ponownej wizyty, już bez hordy kochanych Włosiaków.
więcej zdjęć jak zwykle w albumie na Picasie

1 komentarz: