sobota, 21 czerwca 2008

~ NASTAŁO LATO

Nieśmiało i niepostrzeżenie zamiast deszczu pojawiło się słońce. A jak już zapanowało na niebie, to zaczęło przygrzewać. Jeszcze nie są to 37 stopniowe upały, więc Tata się nie męczy za mocno temperaturami. Ostatnimi dniami dzielnie walczył z Krzysiem w ogrodzie. Walka garażom zakończyła się ich niewątpliwym sukcesem. Ja próbowałam za to unormować rabaty kwiatowe. Posadziłam wszystkie zakupione zioła, dosadziłam wiele iglaków, które marniały w donicach przed kościołem, bo im za ciasno już było. W czwartek tak się rozszalałam, że zakończyłam prace o 21.30, po czym ledwie doszłam do domu a następnie ze zmęczenia i bólu stóp (!) nie mogłam zasnąć.
Już się obawiałam, że nie dam rady pojechać do Asyżu.
Jednak jakoś się zwlokłam w piątek rankiem, wyszykowałam nas na wyprawę. Do lodówki turystycznej włożyłam trochę kanapek, wodę i owoce. Owoce w dwojakiej postaci. zwykłe śliwki, które przyniosła jakaś parafianka dzień wcześniej. Oraz macedonia, którą zajadał się Tatko. Macedonia to taki prosty deser będący sałatką owocową ( a może raczej surówką?). Główną jego zasadą jest użycie świeżych owoców, nie ma jednego niezmiennego składu (z braku laku dobre i owoce z puszki bądź suszone, moczone białym winie i wodzie) . Owoce należy pokroić na kawałki, skropić sokiem z cytryny oraz alkoholem, mnie Franka poleciła maraskino; ewentualnie dodać cukier. Koniecznie schłodzić w lodówce, po przykryciu miseczki folią. Jako dodatek można podawać lody, kruche ciasteczka. Zresztą... każdy wie, co lubi.
We wczorajszej sałatce był ananas, czereśnie, nektaryny oraz jabłka. Obyło się bez cukru. Tata zajadał się macedonią a na śliwki obok nie chciał nawet spojrzeć.
Wróćmy jednak do sedna wyjazdu. 2 godziny drogi od nad na wzgórzu rozłożyło się różowe umbryjskie miasteczko.

Jego barwa jest związana z budulcem, zalegającym nieopodal w górach, a mającym kolor najwyborniejszej szyneczki. Do tego łagodzące go kremowe kamienie i mamy niezwykły Asyż, w którym nowej budowli nie odróżnisz od mocno leciwej. Wszystko jeden styl, jedna tonacja barwna.
Zaparkowaliśmy na podziemnym parkinu Mojano (dziwne, bo nazwa zawiera literę "j" niemal nieobecną we włoskim). Położenie parkingu jest nie bez znaczenia przy dużych upałach, gdy niezbyt działa klimatyzacja w samochodzie.
Szok temperaturowy wyrównaliśmy Tacie lodami nieopodal Piazza del Comune. Wybrał przepyszne gelati z leśnymi owocami. Mniam!


Nie tylko Tatko szukał ochłody.

Pierwsze kroki skierowaliśmy do Św. Franciszka.



Nie zwiedzaliśmy Bazyliki zbyt dokładnie, tylko autentycznie pielgrzymowaliśmy. Pomodliliśmy się przed grobem Biedaczyny, obejrzeliśmy pozostałe po Nim materialne ślady: habit, regułę Zakonu, szmatkę (prawdopodobnie irchę), którą osłaniał stygmaty, czy też błogosławieństwo udzielone na piśmie Bratu Leonowi.


Zajrzeliśmy do górnej Bazyliki zastanawiając się, czemu w XIII wieku od razu zdecydowano, że kościół będzie posiadał dwa poziomy.
Potem ruszyliśmy powolutku w kierunku miejsca pochówku Św. Klary.
Zajrzeliśmy do niezwykłego muzeum (zwiedzanie za przysłowiowe "Bóg zapłać"). Ktoś amatorsko zgromadził wiele przedmiotów codziennego użytku, których data powstania sięgała kilkuset lat wstecz. Poruszył i wzruszył rowerek o napędzie ręcznym. A jakiż uroczy w formie.



Gdy tak sobie oglądaliśmy różne narzędzia, doszliśmy do wniosku, że wiele rzeczy zmieniło tylko tworzywo i lekko zostało podrasowanych designersko, ale tak naprawdę żadne z nich współczesne nowości. Potem wstąpiliśmy do samoobsługowej restauracji Foro Romano na szybki obiad. Nie był może rewelacyjny, ale nad lasagną ze szpinakiem i ricottą mogłabym się nawet zastanowić i kiedyś popełnić. To nadzienie chodzi za mną i mnie dręczy, żebym je w końcu sama popełniła. A zimnych warzyw można było sobie nałożyć tyle, ile zmieściło się na talerzu. No i plusem jak zawsze takich miejsc jest szybki wybór, szybka obsługa. Ceny też jeszcze niewygórowane.



Do Św. Klary doszliśmy podczas sjesty, więc poczekaliśmy w cieniu świątyni. Ja umiliłam sobie czas szkicowaniem a nam wszystkim czas umiliła para anielska, on bez skrzydeł, za to ze skrzydłem harfy, a ona taka spokojna niewspółczesna.


Wokoło rozsnuwał się słodki zapach kwitnących lip. Podczas rysowania w plecy zaczęło palić słońce, więc wejście do Kościoła wiązało się też z miłym chłodem. Krzysiu wykorzystał ten czas na rozwój artystyczny. Po wyjściu udzieliłam niezbędnej korekty, wyrażając podziw dla cierpliwie wyrysowanych dachówek na moim rysunku. Że też mu ręka nie zadrżała?!



Bazylika Św. Klary - spokojna, nieprzeładowana świątynia zawiera w sobie cenne relikwie. Krzyż San Damiano, przed którym Św. Franciszek doznał objawienia. Doczesne szczątki Św. Klary. I znowu relikwie związane z tą niezwykłą parą przyjaciół. Przed zwłokami Klary klęknęłam i chwilę porozmawiałam, jak to jej udawała się jej przyjaźń ze Św. Franciszkiem. Nie uzurpuję sobie prawa do nazywania się Świętą, ale trudno nie pomyśleć o mojej przyjaźni z Krzysztofem. Kto jak kto, ale ona chyba najlepiej rozumiałaby naszą piękną relację.
Od Klary potuptaliśmy wolniutko do Kościoła San Damiano. Dzięki temu, że do miejsca nie da rady podjechać samochodem, zastaliśmy tam ciszę i spokój.


W ogóle byłam zadziwiona małą ilością pielgrzymów, turystów. A może po florenckich doświadzceniach i tłumach San Gimignano, te parę grup nie sprawia już żadnego wrażenia. Jednak wydaje mi się, że parę lat temu trudniej było tak spokojnie chłonąć Asyż.
Mając na uwadze możliwości Taty, wróciliśmy na parking w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze tylko w Bazylice Santa Maria degli Angeli.



XVII wieczny kościół skrywa dwa niezwykłe skarby. Porcjunkułę, czyli trzeci, w kolejności, z malutkich kościółków, który odnowił Św. Franciszek, przekonany najpierw że zalecona mu w objawieniu odbudowa kościoła dotyczy materialnych obiektów a nie Wspólnoty Kościoła. Drugim skarbem jest malutki budyneczek, pełniący rolę infirmerii, w którym zmarł ten słynny Święty.
A potem jeszcze dwie godziny drogi i znaleźliśmy się w domu. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Tata bardzo się cieszy, że dane mu było zobaczyć takie miejsca. Ja aż do łez się wzruszyłam, że Bóg to tak poukładał i wraz z moim Ojcem klęczę u grobu Św. Franciszka.

Dzisiaj panowie od rana walczyli z drugim garażem. W końcu został jeden. Teraz "tylko" posprzątać wszystko, co wybebeszyli na trawę. Może w następnym tygodniu ogród będzie można naprawdę nazwać ogrodem?
Popołudnie płynie leniwie, czekam aż trochę zelżeje upał i nawiew schłodzi mi pracownię, bo chcę wyprodukować parę elementów do ozdobienia stołu na obiad dekanalny z biskupem, który odbędzie się na terenie naszej parafii. Ja na szczęście nie gotuję, o wiele bardziej bawi mnie strojenie stołu.

więcej zdjęć z Asyżu na Picasie

Marianko a to zdjęcie dla Ciebie - Ty wiesz:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz