Dzień miałam pracowity. Szykowałam pracownię na najazd 5 albo 6 Włoszek. Jak zwykle w sobotę sprzątałam dom i pomieszczenia katechetyczne, gdzieś pomiędzy tym obiad. A popołudniem upiekłam pierwszego w życiu piernika. Pierniczki, i owszem, popełniałam, ale takiego miękkiego, puszystego, jakoś dotąd nie obłaskawiłam. I gdy tak wylizywałam miskę po cieście (obowiązkowo!), smak od razu przywołał wspomnienie Mamy i czasy, gdy z surowym ciastem w formach szło się do jedynego w okolicy prywatnego piekarza, by u niego wypiec cudowne słodkości. Nie znałam więc jako dziecko zapachu pieczonego makowca czy piernika, tylko smak surowego ciasta z dzieży. Za to pamiętam mroźne dni i wyprawę z Tatą po nasze ciasta. A wspomnienie Mamy tak mnie roztkliwiło i rozczuliło, że tyle ciepła było w jej kuchni, i to nie tylko tego ciepła z pieca kaflowego. Uwielbiałam jako dziewczynka przesiadywać w kuchni.
No a dzisiaj powstał pyszny piernik. Dałam do niego bardzo ciemnego miodu kasztanowego (z kwiatów kasztanów jadalnych), o intensywnym smaku i zapachu. Muszę go chronić przed Krzysztofem, bo ma być prezentacją naszego polskiego wypieku podczas jutrzejszych warsztatów świecowych. Nawet zrobiłam zdjęcie:
Mam też obiecane fotografie wieńców adwentowych.
Ten jest w kościele, ze świecami mojego wyrobu:
Te wiszą na drzwiach kościoła:
A tu chociaż uwiłam z resztek na drzwi do domu i tak oto adwentowo teraz wyglądają:
I jeszcze pogoda: Ciągle pada!
Ten piernik normalnie mnie rozbraja. Nawet tu na Mazurach czuć jak pachnie przyprawami i czekoladą.
OdpowiedzUsuńAgnieszka