Zapachy bardzo mnie dekoncentrowały, nie szło pracować przy tych wszystkich przygotowywanych pysznościach. Można było się tylko domyśleć, że w niedzielę będzie jeszcze „gorzej”. W ogrodzie rozstawiano olbrzymiego grilla i pieczono na nim żeberka oraz udka kurczaków.
Sam obiad, ku radości Krzysztofa, to wspólna inicjatywa różnych grup związanych z parafią. Jest z czego się cieszyć, gdyż bywało tu onegdaj, że każdy chciał robić swoje, zbierać cały honor dla siebie i ani myślał o współpracy. A ta okazało się jest jak najbardziej możliwa. Zapewne pomógł też w tym dobroczynny cel zorganizowania obiadu: pomoc dwóm rodzinom, z tego co się orientuję pochodzenia zagranicznego. Impreza udała się wyśmienicie. Potrawy przygotowane przez organizatorki miały wieli walor domowej kuchni. Na przystawki, oprócz szynki i salami, pojawiły się crostini. Mnie tym razem zaciekawiły nie te najbardziej charakterystyczne dla Toskanii (wątróbkowe), lecz jajeczne, z dodatkiem cebuli, kaparów, pietruszki i oliwy oraz soli i pieprzu. Pyszności! Zupą, znaczy się w naszym rozumieniu pierwszym daniem, była lasagna palce lizać, a na drugie owe żeberka i kurczaki z rusztu. Do tego podsmażane ziemniaki, no i dobre wino. Na deser cytrynowe ciasteczka, oraz jakaś bliska tortu struktura, której z ledwością się oparłam. Tzn. maluśki kawałeczek spróbowałam, ale chciałam jeszcze żyć dalej, więc musiałam unikać przejedzenia. A mogłabym tego „wsunąć” chyba sama całą tacę. Na dobre trawienie do wyboru było vinsanto lub limoncello. Wybrałam ciut mniej procentowe słodkie wino. Ja zakończyłam, ale większość tam obecnych koniecznie musiała wypić espresso. Mimo mojego niewątpliwego dukania jakoś sobie dawałam radę, dzięki czemu mogłam wejść w nastrój „gadanego” włoskiego posiłku.
Krzysztof-potencjalny tłumacz był przy innym stole. Uczestnicy obiadu okazali się bardzo hojni płacąc ponad wymaganą cenę 14€, więc po odliczeniu kosztów zebrano 800 €. Świetny wynik!
Popołudnie spędziliśmy leniwie przed telewizorem a dzisiaj wczesnym rankiem obudziła mnie burza. W świetle pochmurnego świtu myślałam że mam omamy wzrokowe, na drzewach i trawie pojawiła się biel. Tak, tak śnieg! Pierwszy podczas mojego tu pobytu. Tzn. bywał w górach, ale do doliny zszedł pierwszy raz. Wyobrażam sobie jak musi być teraz biało w Treppio. Dzwonił Ryszard i mówił, że nawet prąd wykurzyło. U nas śnieg długo się nie utrzymał, bo już podczas burzy zaczął padać deszcz i trzymał fason przez cały dzień. Nic, tylko siedzieć w domu, co uczyniłam, wychylając zeń nos tylko podczas wyprowadzania smoków do ogrodu. Resztę czasu spędziłam przede wszystkim w (niestety wyziębionej) pracowni, lecz nie mam czego pokazać, bo wszystko w trakcie powstawania.
I tak oto udało mi się choć trochę zachować w pamięci, to co czas chce odebrać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz