poniedziałek, 10 września 2007

RZECZ O ŚWIETLICACH NIEMAL LUDOWYCH, KWIATACH RÓŻNEGO POCHODZENIA, PYSZNYM JEDZENIU I SPACEROWANIU

Środa i czwartek zgodnie z kartonowym rytmem. Ale coś już widać! Coś = porządek. Jednak w tym tygodniu raczej nie wezmę się za działanie w pracowni. Dzisiaj jedziemy najpierw kupić coś do przyozdobienia stołów na kolację organizowaną przez Circolo. Circolo to taka organizacja w Italii, zazwyczaj związana albo z komunistami, albo z Kościołem. Nie muszę pisać, któremu Circolo będę pomagać. Tutejsze czasami urządza wielkie kolacje na conajmniej 50 osób. Są to płatne biesiady w cenie np. 15 €, często tylko dla osobiście zaproszonych. Ponieważ Włosi uwielbiają kultywować posiłki i spotykać się, takie inicjatywy cieszą się dużym powodzeniem. Naczynia jednorazowe i pyszności na stole. I gadanie, gadanie, gadanie.
Zapomniałabym zapisać sobie wczorajszy telefon z Polski. To było bardzo miłe usłyszeć Andrzeja, który zadzwonił zapytać, co u mnie słychać no i usłyszał ciągle wielką fascynację miejscem, w którym przyszło mi szczęśliwie żyć.
Piątek 
Trudno zabrać się za kolacji opisanie. Może jakoś w trakcie samo mi się to uporządkuje, może trochę zdjęcia pomogą? Włosi mają niezwykle rozwiniętą sieć stowarzyszeń zajmujących się działalnością gastronomiczo-kulturalną, które często posiadają własne bary, właściwie są to swoiste świetlice, ośrodki kultury. Jedzenie najczęściej odgrywa w nich główną rolę, gdyż jedzenie w ogóle odgrywa ważną rolę w życiu tego narodu. Nie jest to tylko zaspokajanie głodu fizycznego, ale zaspokajanie potrzeb towarzyskich oraz „krasomówczych”. No więc w piątek bez żadnej wielkiej okazji tutejsze Circolo zorganizowało kolację na ok. 70 osób.  Zaoferowałam się im z pomocą przystrojenia stołów, którą z wielką radością przyjęli. Teraz tylko problem, gdzie kupić wszelkie dodatki florystyczne oraz same kwiaty? To nie takie proste. W Poznaniu mamy giełdę na Franowie, spokojnie jadę i kupuję, a tutaj? Uzyskaj konkretną odpowiedź od kobiet, które powinny być zorientowane w temacie! Dowiesz się, że tam strasznie trudno trafić (nie mają GPS), że w ogóle to.. i w szczególe to… i tak najlepiej to zamówić kwiaty u obwoźnego fioraio(kwiaciarza). Taaaa – tylko problem w tym, że fioraio bywa tu w soboty o 8.30 i że nie prowadzi asortymentu dodatków. Wiedząc, że 25 km stąd jest olbrzymia giełda roślin Krzysiek zadzwonił i się zapytał, co tam mają, kiedy można przyjechać i czy prywatna osoba może coś tam kupić. Odpowiedź brzmiała, że może pomiędzy 9.00 a 12.00. No to pojechaliśmy i już na wstępie wielki znak zapytania, bo strażnik powiedział,iż już teraz nikogo nie ma, że można do 9.00 i że tylko za specjalną kartą. Ale jak chcemy to możemy wjechać i się rozejrzeć. Krok po kroku znaleźliśmy cztery sklepy w podziemiu oferujące szeroki asortyment suchych kwiatów, doniczek oraz dodatków i narzędzi florystycznych. Ufff! I w dodatku okazało się, że jako parafia bez problemu możemy kupić, bo mamy coś na wzór regonu i NIP-u. Ale żywych kwiatów nie było już, te są do 9.00 i rzeczywiście za specjalną kartą. Trzeba będzie ją sobie wyrobić.
I tak wygląda zdobywanie wszelkich informacji. Jak samemu nie znajdziesz i się nie dowiesz, to zostaniesz skazany na wiedzę Włochów, niemożliwą do przekazania. Nie żebym była złośliwa, oni są kochani, tylko po prostu inaczej funkcjonują i stąd napotykane trudności. Dla nich pewne rzeczy są oczywiste, mają tak przetarte szlaki, iż nawet nie są w stanie zrozumieć, że obcokrajowiec czuje się tu jak w noworodek, wszystkiego musi się nauczyć.
Zrobiłam dekorację. Ach! Och! Ech! Za ładnie jak na San Pantaleo!
   
A ja się przecież wielce nie wysiliłam. Za to wysiłkiem dla mnie było zjedzenie całej kolacji i podołanie oszałamiającemu rozgadanemu Włochów zgrupowaniu na małej powierzchni.


Najpierw jednak były przygotowania. Wielki rozgardiasz, bałagan organizacyjny, z którego powoli wyłania się kształt imprezy. W ogrodzie rozpalono olbrzymiego grilla, którego widok z niewyobrażalną ilością żeberek poruszył mnie i ... psy
   

Od razu zaznaczam, że ich kolacje to nasze obiady, przy czym obiady też w Italii wyglądają jak obiady. Zawsze więc przystawki, pierwsze danie, drugie, jakieś warzywa oraz słodkie. Do tego najpierw wino wytrawne a po jedzeniu słodkie. Często na trawienie podają jeszcze likier typu limoncello albo coś wręcz przeciwnego i bardzo gorzkiego. Na sam koniec kawa.
Tym razem menu wyglądało tak: przystawki crostini i prosciuto, zuppa di pane, mięsa z grilla, ciasto polewane czekoladą i kawa oraz oczywiście wina.
Na uwagę zasługuje zuppa di pane czyli zupa chlebowa. Trzeba tu wyjaśnić obydwa słowa. Najpierw określenie zupa. Dla nas jest to bardziej albo mniej gęsta ciecz z dodatkami, a to była mamałyga z podsmażonych i podgotowanych warzyw; a chleb dlatego, że na koniec wrzuca się do tego kawałki pieczywa. Smaczne, ale bez zachwytu. Goście byli innego zdania, gromkimi brawami nagrodzili twórczynię dania. Dla mnie najsmaczniejsze było obserwowanie ludzi, gdyż na przystawkach, zupie chlebowej i cieście poprzestałam. No! Wina sobie, a raczej innym, nie darowałam.
Ludzie: Już po usadzeniu przy stołach widać podziały na tych bardziej ustawionych lub mniej, zresztą tych najmniej ustawionych było tu malusio i zostali raczej zaproszeni ze względu na pomoc w przygotowaniach itp. Ciekawy był stolik pełen pań w wieku słusznym. Wszystkie eleganckie i tworzące dystyngowaną śmietankę. 



   
Przy innym stole tuzy finansowe – właściciel fabryki odzieżowej, bankier i znajomi królika. Nie mogło zabraknąć stołu z księżmi – a było to dwóch Polaków, jeden prete z Afryki oraz jeden z Ameryki Łacińskiej. Do towarzystwa dano im równie dobrze poinformowaną, jak oni, o życiu parafii miejscową fryzjerkę oraz 32 letnią, chorą z Zespołem Downa, Lucię, maskotkę wszystkich obecnych.
Ludzie traktowali ją z niezwykłą uprzejmością i czułością, tak miło się na to patrzyło. Przywieziono ją bez rodziców a świetnie sobie radziła wśród tych ludzi, choć na co dzień boi się przechodzić ulicą, za to odbija to sobie dzwoniąc do ulubionego starszego małżeństwa po kilkadziesiąt razy dziennie! Inne stoły mniej rozpoznałam, wiem, tylko, że był tam pan architekt, adwokat, właściciel szkółki ogrodniczej (vivaista).
Kolacja, jak przystało na Włochów, trwała około dwóch godzin. Wszyscy wychodzili w wyśmienitych humorach. Ja wyszłam umęczona wysiłkiem umysłowym, gdyż często byłam zdana sama na siebie w porozumiewaniu się z ludźmi. Mój osobisty tłumacz, rzecz to naturalna w tej sytuacji, nie mógł ciągle służyć mi pomocą, zwłaszcza że prawie całą kolację przesiedziałam przy innym stoliku.Trudność miałam tym większą, że pierwszym obcym językiem jest dla mnie angielski, więc ciągle w braku słów automatycznie wchodziło mi „how to say it?”  Najwięcej "problemów" sprawiła mi moja rówieśniczka, przesympatyczna Gloria, którą ewidentnie ciągnęło do mojego towarzystwa.
Nie ma co ukrywać, średnia wiekowa nie była za średnia. Jedyne dzieci samodzielnie poruszające się na nogach (nie liczę niemowlaków) to Matilda i Giada, które upatrzyły sobie ptaszki z dekoracji.
   
Sobota zapowiadała się względnie spokojna. Ale już o 8.30 po późnym powrocie zostałam obudzona przez panie sprzątające kościół. A tak mi się wyjątkowo dobrze spało.
Zabrałam się więc za ułożenie dodatków z dekoracji kolacyjnej i ochędożenie domu.
Wybraliśmy się też na targ staroci, który odbywa się w drugą sobotę i niedzielę miesiąca. Na razie nie mamy zamiaru niczego kupować, bo i za co i gdzie to ustawić, ale chcieliśmy się zorientować na przyszłość, która na pewno na coś pozwoli. Spotkaliśmy niebywały sekretarzyk z XVII wieku ale i cena też niebywała - 3600€. Inne "ciut" tańsze. Było pełno pięknych lnianych płócien do zawieszenia w oknach, tak bardzo charakterystycznych dla Toskanii. Wzruszająco prezentowały się materiały piśmiennicze z lat 60-tych.
  
  

Potem obiad, i czuwanie przy włączaniu dzwonów  pogrzebowych. Niestety dzień wcześniej zmarła jedna parafianka, do której z Sakramentem Namaszczenia Krzysztof nie zdążył dojechać. Rodzina zadzwoniła akurat gdy byliśmy kupować dodatki florystyczne. Smutno było Krzysiowi, bo Włosi rzadko proszą o przyjazd do umierającej osoby, najczęściej kontaktują się z księdzem już po śmierci krewnego.
Po odjechaniu konduktu (może kiedyś więcej opiszę więcej spraw związanych z obrządkiem pochówku, wiele dni wcześniej już część spostrzeżeń zapisałam) zeszłam zamknąć kościół i pogasić świece. Patrzę a tu 4 wiązanki pogrzebowe. Tym razem już wiedziałam, że nikt ich nie zapomniał zabrać. Zdarza się, jak w Polsce po ślubach, że ludzie zostawiają kwiaty w kościele. Co miałam robić? Zabrałam się w tempie przyśpieszonym za ich układanie, gdyż jeszcze tego dnia miała być jedna Msza. Nie mogłam wiązanek zostawić w takiej formie, bo byłoby widać ich pogrzebowy charakter. Na szczęście większość z nich była w tonacji różowej, więc coś skleciłam.
A wieczorem jeszcze następna proszona kolacja, tylko tym razem w mniejszym gronie. U Franki i Fabia, z Carlą i Robertem. Niestety głównym motywem były grzyby, więc dla mnie specjalnie przygotowano pomarolą. Grzyby podano na polencie. Hmmm? Polenta taki jakby budyń z maki kukurydzianej, właściwie nijaka w smaku. To już któraś potrawa, która wydaje mi się być raczej wypełniaczem posiłku niż czymś o określonym smaku. Tak odbieram serek mascarpone dodawany do tiramisu, takie same w sobie są bakłażany.  Może to ja mam jakiś zwichrowany smak? Podczas kolacji podanej w malusiej kuchni telewizor natrętnie wrzynał mi się w ucho i odciągał wzrok od przesympatycznych gospodarzy, ale trudno było nie patrzeć, gdy pokazywano pogrzeb Luciano Pavarottiego, z honorami na poziomie narodowym. Za to potem mało zrozumiały dla mnie obraz: 22 uganiających się za skórzaną kulą, czyli mecz piłki nożnej Włochy-Francja. Gospodarz Fabio i gość Roberto bez żenady przeszli po posiłku do pokoju, by tam na większym ekranie i bez szemrania kobiet spokojnie podenerwować się meczem.
NiedzielaTakże miała przebiec spokojnie w oczekiwaniu na polskiego księdza, który miał tu wdepnąć, by mnie wyspowiadać. Coś mu wypadło, więc mój "pracodawca" zaprosił mnie i psy na obiad do Lukki. Ach co to był za obiad! Czułam się jak księżniczka, gdy kelner obierał mi rybę grillowaną, przyniesioną w całości na półmisku. No przepychotka! Wino też podano jak należy, czyli po otwarciu butelki, najpierw kelner powąchał czy nie czuć korkiem, potem dał do spróbowania Krzyśkowi a potem to już sami opróżniliśmy buteleczkę (tę mniejszą pojemność oczywiście!).
Wesoło jadło się w towarzystwie psów. Wycieczka Anglików ze stołu obok bardzo zainteresowała się naszymi wariatuńciami. Niektórzy nawet robili pamiątkowe zdjęcia. Potem spacer po Lukce. Dwa kościoły po drodze – Św. Bartłomieja i Katedra. Pierwszy był udostępniony tylko do zajrzenia.

   
   
   
Katedra natomiast z zakazem fotografowania. Przed wejściem do katedry z niesymetryczną fasadą na jednym z filarów jest wyryty w kamieniu labirynt. Wodząc palcem w powietrzu sprawdziłam, czy można dojść do środka – można! Mimo uszkodzenia na dole tarczy.
   
Potem rzut oka do góry na Św. Marcina – patrona Kościoła i wchodzę.



Wnętrze może nie zwalające z nóg, za to w lewej nawie dziwny twór, kaplica, przesłodzona, ażurowa z kopułką. Wygląda jak narośl na podłodze. Tak dosyć duża narośl (około 4 metrów) z końca XV wieku. Wnętrze kryje cedrową figurę Chrystusa (Volto Santo – Święta Twarz) z rzekomo prawdziwym wizerunkiem Chrystusa wykonanym przez Nikodema, świadka ukrzyżowania. Rzeźba prawdopodobnie pochodzi z XII wieku i powstałą jako kopia wcześniejszego dzieła z VIII wieku. Kupiłam dwie pocztówki, żeby pokazać figurę bez przystrojenia i w pełnym rynsztunku. Asiu! Znowu Chrystus z kielichem pod prawą stopą.
Nie zwiedziałam katedry zbyt intensywnie, bo z psami to tylko zwiedzanie naprzemienne, bo nie taki był cel wyjazdu, ale koniecznie trzeba będzie tam wrócić.
Przewodniki mówią o paru skarbach z historii sztuki. Po spacerku postanowiliśmy pojechać jeszcze nad morze, byliśmy już bardzo niedaleko wybrzeża. To był mój pierwszy pobyt nad morzem po przyjeździe do Italii na stałe. Rozumiem, że tam gdzie opalają się ludzie psy nie mają prawa wstępu i to  mi się podoba, ale na długim odcinku morza nie ma bardziej odludnych terenów. Niestety nie znaleźliśmy miejsca na plaży, gdzie można by wejść z psami, pozostał spacer promenadą wzdłuż falochronu. Przyjrzyjcie się rzeźbie tam umieszczonej, nie zachęcam do zachwytu, ale spostrzeżenia, jak się jawi pod słońce i ze słońcem.
   

Mój zachwyt nieodmiennie wzbudza widok pobliskich gór kryjących pokłady wspaniałego marmuru, z którego korzystał Michał Anioł.
Spacer z psami nie należał do najłatwiejszych, bo rwały się bardzo do kolegów, a poza tym co chwilę trzeba było odbierać wielkie zainteresowanie nimi i zachwyty. Nie szło anonimowo przejść z takimi arystokratami.
Z powrotem utknęliśmy w korku na autostradzie, a psy były ciągle przed swoim posiłkiem. Bojangles zmęczony padł i ani się ruszał, za to Druso nie mógł znaleźć sobie miejsca, wzięłam go więc na kolana a on hyc! na półkę i tam dopiero się uspokoił.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz