niedziela, 27 lipca 2008

~ WŁOSKIE CHRZCINY

Oj to było egzotyczne! Najpierw kościół. Rodzice z trudno zrozumiałych powodów (bo brali tam ślub?) zorganizowali wszystko poza swoją parafią, czy chociażby parafią, gdzie mieszkają dziadkowie maleństwa. Zaprosili zaprzyjaźnionego księdza Tomasza oraz Krzysztofa, a do tego jeszcze głównym celebransem był proboszcz parafii, dość "swobodnie" podchodzący do litrugii. Było więc jakieś pomieszanie rytu, czasami miałam wrażenie, że ten ksiądz po raz pierwszy w życiu chrzci dziecko. Niektórzy goście w trakcie mszy nie kwapili się chociaż do pozoru pobożności. Z ledwością udało się wyciszyć ich na rozpoczęcie. Babcia siedząca koło mnie wierciła się non stop, by zobaczyć, kto wchodzi. A może miała jakieś "niewygodne" siedzenie? Wyszłam po nabożeństwie zmieszana. Fakt, że niewiele osób znałam, w dodatku znajomość włoskiego nie pozwala mi swobodnie rozwinąć konwersacji. Moje wyobcowanie więc pogłębiało się. W takiej sytuacji zamieniam się całkowicie w obserwatora. Patrzę na zachowania ludzi, na ubiór.
Najciekawiej obserwować sposób zorganizowania imprezy na działce, na którą już z dołu prowadziły upięte niebieskie wstążki upewniające gości, że obrali słuszny kierunek.
Nagminne tu jest podawanie potraw w naczyniach jednorazowych. Swoisty folklor, bardzo wygodny, ale chyba mało świąteczny. Wybredna jestem? Gości było co niemiara, wcale nie po kluczu rodzinnym, obsługiwali się sami, brali potrawy z domku letniskowego i siadali przy stołach, gdzie popadnie. Niektórzy woleli nawet jeść na stojąco.
Potrawy były przepyszne! Nie zepsuł ich żaden plastik.
Na wejściu czekał stół z napojami, od zwykłej wody po coś w rodzaju zimnego ponczu. Do tego "zagryzki", m.in. oliwki, krakersy i sery. Zadziwiająco pięknie wyglądał parmezan, i zadziwiająco był smaczny; rzadko kiedy pokuszę się o takie jego pozdgryzanie, zazwyczaj jem w postaci utartej, na potrawie.
Gdy po przebraniu się (w absolutnie nieświąteczne ubrania, nie do pomyślenia w Polsce, przy takiej uroczystości) przybyli rodzice maleństwa, zaproszono gości, by zaczęli częstować się dalszymi potrawami. Wśród przystawek były różnego rodzaju crostini ( w tym ulubione wątróbkowe oraz przepyszne, gorącym latem, sucharki z przecierem pomidorowym, polewane nim "samoobsługowo") Sałatki w misach konkurowały, która smaczniejsza. Ale i tak nikt nie przebił królowej posiłku - porchetty, pieczonego prosiaka.
Podany może być na ciepło i na zimno. Tu był już wystudzony. Przyznam, że wielce smakowity. Do tego wino w butlach z plecionką (fiasco) wybornie wlewało się do gardła, chyba ciut za dużo skosztowałam. Wróciłam do domu i nie mogłam się zmotywować do pisania.
Teraz trochę "wyparowałam", więc siadłam do komputera. Ciekawe, w jakim stanie wróci Krzysztof? Biedaczyna w ogóle nic nie wypił, był już po 5 mszach, w tym dwóch chrzcielnych, a jeszcze pojechał do sąsiedniej parafii na odpust, czyli "chodzony z Madonną".
Czy wspomniałam, że przyjęcie odbywało się "w pięknych okolicznościach przyrody"?
Z widokiem na Pistoię:
                        Przez ten widok przypomniało mi się, że opisanie miasta leży odłogiem,                                   ale jak zwykle "już nie dziś".
Zapomniałam dodać zdjęcia prezenciku. Świeczka jest prezentem zastępczym, bo zachciało mi się zwlekać z wykończeniem planowanego prezentu i to się na mnie zemściło okrutnie. Podczas złoceń nie doczekałam, aż klej wyschnie i rozmazałam pracę. Udało mi się ją wytrzeć, ale zastosowany przy tym rozpuszczalnik spowodował, że następna próba wyszła jeszcze gorzej. Porzuciłam więc ambitne plany i salwowałam się wprasowaniem serwetki w świeczkę. To już była ostatnia baza. Muszę odlać zapasik na przyszłość. Puste kartony po mleku czekają.

Brak komentarzy: