niedziela, 21 września 2008

~ NIE MAM POMYSŁU NA TYTUŁ. A MOŻE "NIEDZIELA"?

Tak - niedziela.

Początki jak zwykle, kręcenie się po domu. Acha! Zapomniałam upiec chleba i podjęłam próbę upieczenia bułeczek. Bez zachwytu. Wzięłam suche drożdże (tylko takie miałam) i mąkę pełnoziarnistą, ale specjalistą od bułeczek ewidentnie nie jestem.

Tym chętniej czekałam na posiłek u Franki. Obiad najkrócej można opisać tytułem znanego serialu „Wszystkie stworzenia duże i małe” z podtytułem odcinka „Morze”. Jak można się domyśleć motywem przewodnim było wszystko, co pływa w morzu. Na przystawkę sałatka ze stworów, selera naciowego, papryki słodkiej, odrobiny ostrej oraz naci pietruszki w oliwie przyprawiona solą. Jako pierwsze makaron z sosem „morskim” (na oliwie podsmażone różne pływaki). Na drugie danie najpierw odrobinka wykwintnych małży (vongole veraci) a potem dorsz z grilla. Jako dodatki warzywne obrana (tak, tak!) rzodkiewka lub surowy kalafior (robiony specjalnie dla proboszcza). I jeszcze deser a raczej powinnam napisać „desery”. Najpierw crema – coś w rodzaju naszego budyniu. Potem moja ulubiona macedonia i jeszcze żeby zupełnie zwariować z nadmiaru łakoci cytrynowe lody z miejscowego baru. Nic tylko potem nie odmawiać podanego przez Fabio likieru na mircie.

Crema:
proporcje na 1 żółtko ok. 150 do 200 ml mleka, do smaku starta skórka cytryny, łyżka cukru łyżka mąki pszennej i to na małym ogniu mieszając doprowadzić do zgęstnienia po ostudzeniu schłodzić w lodówce – no pychotka! Kupowałam to tutaj w kartonie, a teraz już wiem jak robić. Używam tego jako dodatku do deserów lodów, Franka podała osobno.

Potem ruszyliśmy do Vinci, by zdążyć zobaczyć pewną wystawę. Po drodze zawitaliśmy do willi, w której (w sierpniu) odwiedzałam moje koleżanki. Tym razem nie były to odwiedziny, ale rekonesans, czy dałoby się tam ulokować większą grupę za niedrogie pieniądze. Wszystko wskazuje na to, że tak. Sympatyczny gospodarz mocno się wysilał, by podać konkretną odpowiedź na zapytanie o ceny, ilość pokoi, na ile osób itp. I rzecz wcale nie w tym, że coś usiłował zachachmęcić. On po prostu z natury rzeczy, jak na Włocha przystało, mógłby całymi godzinami opowiadać o miejscu, ale nie żeby zaraz wyliczyć, ile ma pokoi i dla ilu osób. Z trudem wypisał nam je na kartce z określeniem cen. Przy okazji dowiedzieliśmy się czegoś o historii malutkiej kapliczki usytuowanej zaraz obok jego posiadłości. Okazuje się, że były w niej freski jednego z uczniów Giotta. Jeszcze jedne przyczynek, by jechać i w końcu zobaczyć wystawę w Ufizzi o spuściźnie Giotta. Poczekam jednak z tym do października na moją przyjaciółkę Aneczkę, już jesteśmy umówione na wspólny wypad do Florencji.

Tymczasem po poczęstunku domową grappą i limoncello (Krzysztof-grappa, ja-limoncello) pojechaliśmy uroczą trasą pośród gajów oliwnych do Vinci.


Przyciągnęła nas informacja o ciekawej wystawie. Otóż telewizja RAI zainicjowała już trzeci raz realizację pomysłu zaprezentowania reprodukcji najwyższej jakości dzieł konkretnego malarza, w zestawie niemożliwym do obejrzenia jednocześnie w realnych dziełach. Faktycznie jakość reprodukcji zdumiewa. Wysokiej rozdzielczości, podświetlone od wewnątrz rozproszonym światłem dają możliwość obejrzenia detali, jakich często nawet w muzeum nie zobaczymy, a co dopiero w nawet najlepiej wydanym albumie. Zwłaszcza, ze reprodukcje są w skali 1:1.
Temat wystawy sam się narzuca, wszak jest do obejrzenia w Vinci. A więc każdy chętny może, do końca września (przedłużono termin o miesiąc), obejrzeć za darmo „L'impossibile Leonardo”. Miejsce wystawy też niebanalne, kościół Santa Croce, w którym ochrzczono jednego z najsłynniejszych artystów świata. Wchodzimy do świątyni a tu zamiast ołtarza wita nas „Ostatnia Wieczerza” spektakularnie zawieszona w prezbiterium, przesłaniając ołtarz. Ciekawie musi być na Mszy w tak ustrojonym kościele. Nie można było robić zdjęć, ale choć fragment można zobaczyć w internecie.

Po obejrzeniu 15 reprodukcji posnuliśmy się jeszcze ciut po okolicy.

W końcu zatrzymaliśmy się w barze na herbacie. Ledwie ją wypiliśmy krztusząc się ze śmiechu. Zazwyczaj nie ma w tutejszych barach problemu z kupieniem herbaty z cytryną. Pamiętajcie, że koniecznie trzeba zamówić „il te caldo”, żeby nie podano Wam mrożonej, bo tylko taka raczej istnieje dla znanych nam Włochów. Usiedliśmy w miłym kątku baru a tu barman przynosi zieloną herbatę cytrynową. Spostrzegłam to dopiero po wrzuceniu torebki do wody. Ponieważ jednak pan wrócił z cukrem, którego za pierwszym razem zapomniał, Krzysztof poprosił go o czarną herbatę. Przyszedł - z garściami różnych „owocówek” i poprosił o wybór. Żadna z nich koło czarnej nie stała :) Trudno , wypiło się to, co było.

1 komentarz:

  1. Pozdrawiam autorkę bloga. Jest ciekawy i tak wiele ciekawych informacji można przeczytać. Tak trzymać. Trafiłem tu w poszukiwaniu w sieci materiałów o Toskanii przed wyjazdem w październiku. Jeszcze raz pozdrawiam i życzę powodzenia.
    P.S. Jako, że zagłębiłem się bardzo szczegółowo we wszystko co jest tu zamieszczone to dla wnikliwych: 2 razy podany został w kolumnie filmy tytuł "Rozdarte niebo" i jescze ten link do Impossible Leonardo w ostatnim wpisie jest błędny. To tak tylko na marginesie w trosce o zachowanie wysokiego poziomu tego świetnego bloga.

    OdpowiedzUsuń