Najpierw pojechaliśmy w okolice Montelupo Fiorentino, o którym nie mam bladego pojęcia, bo cel był zlokalizowany w jednym agriturismo, a tam moja koleżanka ze studiów podyplomowych. Z założenia mieliśmy zjeść wspólnie z jej towarzystwem śniadanie, ale nagadać się nie mogliśmy, co skończyło się długim posiedzeniem i niemal zupełnym brakiem zdjęć z miejsca bajkowego, bo z wrażenia zostawiłam aparat w samochodzie.Iść mi się specjalnie po niego nie chciało, gdyż parking był w sporej odległości od domu w którym mieszkali nasi śniadaniowi gospodarze. Mam kilka zdjęć zrobionych telefonem Krzysztofa, ale złośliwie akurat wyszła bateria, gdy wpadłam na ten pomysł.
Po powrocie na parking chociaż dwa zdjęcia zapodałam z aparatu.
Skąd takie moje lenistwo? Agriturismo Poggio Nardini to bardzo rozległy teren z kilkoma domami, otoczonymi winnicami i gajami oliwnymi. Kilka mebli z apartamentów z chęcią bym przywłaszczyła, zwłaszcza moje marzenie zwane madia, bardzo charakterystyczny tutaj rodzaj komody kuchennej.
Z odrobiną wyrzutów sumienia, że zabieramy Dorotce cenne chwile w Toskanii, grubo po 11 wyruszyliśmy na dalszą wyprawę. Wyprawa miała w sobie też wymiar przyjemnie praktyczny, czyli dokupienie różowego wina od Mazza, gdyż w zeszłym roku już go nie mieli i trzeba było czekać na nową produkcję.
Opcja więc wyglądała tak: Wyszukałam jakieś zamki, pod którymś miałam ulokować się z blokiem i psami, bo bez tych tego dnia nie wyobrażałam sobie wyjazdu, a Krzysztof w tym czasie miał uzupełnić nasze piwniczne braki, a także kupić przy okazji wino, o które prosili także inni znajomi, ale że się zasiedzieliśmy, to po dojechaniu w pobliże Radda in Chianti postanowiliśmy zostać tam na obiedzie.
Miasteczko opanowane przez język angielski nie zachęcało aż tak mocno do szukania w nim wyszynku, lecz coś trzeba było zjeść, mimo upału. A że zaplanowaliśmy zamówić tylko drugie danie, no i jakoś podkreślić niezwykłość (dla mnie, po części zapewne i dla pryncypała) tego dnia, to zaszaleliśmy w przyjemnej restauracji o nazwie po polsku mało zachęcającej "W hałasie arkad" (Al Chiasso dei Portici).
Byliśmy pierwszymi klientami na obiedzie, więc miejsce mogliśmy wybrać dogodne dla ulokowania smoków, a i obsługa sprawnie uwijała się z potrawami jeszcze niepoganiana przez innych klientów. Najpierw podano michę wody dla psów.
U nas zgodnie z zamierzeniem wiele tego nie było: jedna porcja 3 bruschett (klasyczna z pomidorami, z fasolą oraz z pastą oliwną i serem) podzielona na dwie osoby, Krzysztof potem wziął kiełbaski w sosie fasolowym, a ja grillowanego tuńczyka z roszponką. Na moje życzenie ryba byłe mocniej podgrillowana, z odrobiną surowego mięsa w środku, co ciekawe, tak mało było ją czuć morskim stworzeniem, że spokojnie mogłam się delektować Chianti Classico Riserva Ricasoli. Na deser skusiły i Krzysztofa i mnie brzoskwinie w zalewie z czerwonego wina z lodami z pokruszonymi ciasteczkami. Rewelacyjny zestaw w upalny dzień.
Gdy kończyliśmy, niemal wszystkie stoliki były zajęte mocno międzynarodową obsadą.
Ruszyliśmy wyznaczonym przeze mnie w domu szlakiem. Wyszukałam ze zdjęć miejsca położone nieopodal Castellina in Chianti, żeby nie ulokować się zbyt daleko od zaprzyjaźnionej winnicy. Najpierw spróbowaliśmy podjechać do San Polo in Rosso.
Wiedziałam, że zamek jest w prywatnych rękach, ale nie pomyślałabym, że piękny romański kościół jest dostępny tylko podczas wielkich uroczystości.
Oblizałam się smakiem, nie znalazłam odpowiedniego miejsca do rysunku, więc pojechaliśmy dalej.
Kierunek: Ama.
I tu historia niemal się powtarza: do zamku wiedzie droga, na której stoi brama. Nieopodal za to ulokowało się dostępne zwykłym śmiertelnikom podzamcze. Wjechaliśmy autem w jego wąską uliczkę, która zawiodła nas na skraj osady. A tam ze zdziwieniem odkryliśmy jakieś działania z rodzaju sztuki zaangażowanej? Trudno mi zakwalifikować zbiór miniatur różnych ogrodzeń wskazujących głównie na totalitaryzm ich pochodzenia, był tam i jerozolimski mur i druty kolczaste z obozów koncentracyjnych oraz... Wielki Mur Chiński.
To takie przywrócenie człowieka do rzeczywistości, mimo, że wokoło sielskie winnice i spokój objętego sjestą miasteczka. Zaraz przy placu z miniaturami zacienione miejsce zapraszało pustymi stolikami. W kącie ktoś zbudował budkę obserwacyjną. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego luneta była wycelowana wprost w okno domku położonego po drugiej stronie doliny.
To jeszcze nie koniec niespodzianek. Psy zdębiały i nie wiedziały, co począć ze swoimi odbiciami. Tylu kolegów na raz? Lustra miały wycięte okna, przez co tworzyły świetną grę planów, nagle coś, co było oddalone wpisywało się w zieleń trawy, którą miałam pod nogami. Całość, mimo upału, miała wybitnie odświeżające właściwości. Świadomie nie dałam ramek w tym kolażu, żeby jeszcze spotęgować ten efekt :)
Lustra powiodły nas w lawendowy zakątek, pełen ciszy, bezludny. Tylko dochodzące skądś stukanie upewniało nas, że borgo należy do świata żywych.
Czas na tyle się skurczył, że w końcu postanowiłam zatrzymać się w Castellinie. Jeszcze gdzieś po drodze: "Zatrzymaj się! cofnij! te butelki!". No, możemy jechać. I dopiero po powrocie i powiększeniu zdjęcia zobaczyłam napis, że za butelkami jest ściana kaplicy San Clemente z freskami z XV wieku. Ciekawe, czy do obejrzenia?
Wraz z całym inwentarzem żywym i martwym w postaci sprzętu, który prezentowałam w poprzednim wpisie zostałam wysadzona z auta i ruszyłam na poszukiwanie cienia z widokiem dla pędzli.
Najpierw wzięłam na papier kościół, ale musiałam uciekać, gdy słońce dopadło ławkę. Ja to bym może i wytrzymała, ale osiem łap już miało serdecznie dość upałów. Poszłam więc na drugą stronę placu i starałam się zdążyć do przyjazdu Krzysztofa z uchwyceniem na kartce choć odrobiny cienia. Rozwodnione farby dają możliwość dość szybkiego zapisu. Zaczynam się wciągać :)
W końcu udało się, że kościół był otwarty, więc najpierw Krzysztof poszedł go zwiedzić, a potem ja zajrzałam do wnętrza z aparatem. Miła przestrzeń nawiązująca odbudowaniem po wojnie do stylu romańskiego.
Kościół jeszcze w szacie po Święcie Bożego Ciała. Szkoda, że girland z asparagusa nie pociągnięto do końca kolumn. Weszłam do kościoła, gdy przebywała w nim jedna staruszka. Szła od ławki do ławki i przebierała w stroikach przy ławkach, wyjmowała po kłosie i chowała go do swojej torebki. Trochę przypomniała mi spotykane w niektórych regionach Polski ogołacanie ołtarzy z witek brzozowych po przejściu procesji.
Lawenda już delikatnie przewinęła się przez ten wpis, a to ramką, a to kępą żywych kwiatów. Teraz będzie ich znacznie więcej. Właśnie na tym polu zrodził się pomysł na tytuł. Stanęłam w pełnym zachwycie, ktoś uprawiający lawendę na moją czwartą rocznicę podarował mi widok swojego pola. Nigdy nie byłam w Prowansji, a moim marzeniem było zobaczyć takie pole. Rośliny jeszcze młode, powierzchnia nie tak znowu olbrzymia, ale ... Ten zapach! I rozedrgane brzęczenie pszczół, przed którymi ostrzegają umieszczone na polu tablice.
Nie zważając na ryzyko weszłam między krzewinki o usiłowałam sfotografować lawendowych żarłoków. Ze ślimakiem nie miałam problemu, ale jak zawodowi fotografowie przyrody robią zdjęcia latającym owadom? No nie szło ich uchwycić ostro w kadrze.
Gdy tak polowałam na pszczoły i inne latające stworzonka, zobaczyłam bardzo niezwykłą ćmę latającą za dnia. Ponieważ kiedyś na forum ktoś pytał o kolibry w Toskanii, przeprowadziłam wtedy śledztwo, dzięki któremu teraz wiedziałam, że patrzę na fruczaka gołąbka ( łac. Macroglossum stellatarum), motyla z rodziny zawisakowatych, który ssawką spijał nektar z lawendy. Powiedziałam sobie, że nie zejdę z pola póki go nie złapię w obiektyw. Trudna bestia! W końcu wzięłam się na sposób ustawiłam ostrość na miejsce, w którym spodziewałam się za chwilę tego owada. I oto mogę pochwalić się zdjęciem, z którego jestem bardzo, ale to bardzo, dumna. Przed Wami FRUCZAK GOŁĄBEK:
Sama sobie podarowałam prezent na czwartą rocznicę zmiany mojego życia, o czym pamiętała też i Kasia, której tu bardzo dziękuję za życzenia. Pozwolę sobie część z nich zacytować, bo mnie ubawiły.
"Czterolatek śpi około 10-12 godzin w ciągu nocy. W dzień śpi rzadko lub wcale.
Ponieważ jest to wiek uporu, kładzenie do łóżka czterolatka jest sztuka niełatwą. Można wieczorem dać mu książeczkę do pooglądania i poprosić żeby sam wyłączył światło"..... chyba, że ksiażka traktuje o toskańskiej sztuce wtedy pozwól mu czytać całe noce :-)