Poprosiłam redaktora naczelnego miesięcznika "W drodze", by Pani Tessa Capponi Borawska napisała autograf z pozdrowieniami dla Was, Drodzy Czytelnicy. Dostałam więcej, niż chciałam. Okazuje się, że bohaterka wczorajszego spotkania w Poznaniu jest moją czytelniczką. Nie wiem, czy regularną, ale go zna.
Oto więc miła poranna niespodzianka, za którą z całego serca dziękuję.
wtorek, 28 stycznia 2014
poniedziałek, 27 stycznia 2014
BOHATER DRUGIEGO PLANU
Wybraliśmy się do Florencji z wyraźnym celem: zobaczyć jeden wybrany obraz w Uffizi. Przygotowałam się niezwykle rzetelnie. Poczytałam wszystko na temat autora, obejrzałam obraz na reprodukcjach. I co? Z powodu braku personelu akurat sala z tym obrazem była wykluczona z trasy zwiedzania! Ponoć w niedzielę tak się zdarza. Co ciekawe, gdy szliśmy przez inne sale, personel towarzysko zgromadził się na kupie, zupełnie nie przejmując się pozostawionymi bez dozoru salami. Eh!
Artykułu o obrazie więc na razie nie będzie. Obejrzałam jedynie pobieżnie nowo otwarte sale, tzw. żółte, przyznam że nie wywarły na mnie wielkiego wrażenia, wyglądają jakoś tak ubogo, w porównaniu z poprzednimi nowymi salami z obcym malarstwem. Kilka obrazów zwróciło moją uwagę, ale muszę sobie jeszcze to przetrawić. Na razie nadmienię tylko, że jest jedna sala z portretami autorstwa malarza, o którym wspominałam przy okazji Palagio Capponi, chodzi o Justusa Sustermans (w muzeum podpisanego jako Suttermans).
Nie napiszę o obrazie, ale uzbierałam kilka luźnych migawek w drodze do i z muzeum. I to one staną się bohaterem tego wpisu.
Zaparkowaliśmy pod halą Mercato Centrale, naturalnym więc traktem było przejście kiermaszem. Gdy się zbliżyliśmy do San Lorenzo, pojawiły się barierki, a stoiska zniknęły. Na jednej barierce wisiały świeże kwiaty. Zaczynałam zastanawiać się, cóż za tragiczna śmierć spotkała tam kogoś. Bo wyglądało to dokładnie, jak oznaczenie miejsca wypadku.
A tu okazało się, że umarł ... rynek!
Musiało to kosztować wiele emocji, bo wejścia na plac strzeże straż miejska.
Tak bardzo popularny burmistrz Florencji naraził się handlarzom. Wymazałam w wyobraźni barierki i zgodziłam się z decyzją Renziego. To miejsce jest zbyt reprezentacyjne, by stały na nim budy. Zobaczcie, ile powietrza zyskały budynki, plac, no i kościół Medyceuszy.
Idąc śladem roślinnym, po kwiatkach z San Lorenzo, zgrabnie przejdę przez motyw w ścianie do Orsanmichele.
Najpierw motyw - okienko samotne w ścianie, nieopodal Loggii Bigallo.
Najpierw motyw - okienko samotne w ścianie, nieopodal Loggii Bigallo.
A Orsanmichele?
Nie pokażę, żadnej rzeźby, żadnej niszy, żadnego spektakularnego elementu architektury. Na narożnikach tego budynku wyrzeźbiono drobne roślinne motywy.
Myślę, że symbolizują uprawiany kiedyś tutaj ogród i funkcję magazynu zbóż, którą Orsanmichele pełnił. To cztery pory roku, po jednej na narożnik. Mamy kwitnące i nagie drzewa, kłosy zbóż, a brakuje winogron, łakome wieki niecnie je zjadły.
Po tych florystycznych detalach, przyszedł czas na faunę, tym razem w wersji białe na białym. Ile białych koni jest na Piazza Signoria?
Czasami patrzę na jakiś budynek wiele razy i za n-tym dopiero coś odkrywam, na przykład że loggia na tyłach Palazzo Vecchio jest wyłożona pomalowanymi panelami, podobnie jak Salone Cinquecento wewnątrz Palazzo. Wydaje się, że są pomalowane. Robię zbliżenia, lecz nie widzę efektu, póki nie zobaczę większego obrazu na ekranie komputera. Wtedy odkrywam konserwatorskie łaty.
A skoro już o łatach mowa, to następne też poniekąd konserwatorskie.
Bateria w aparacie odmówiła akurat współpracy, ale, na szczęście, miałam telefon, a poza tym akurat i tak musiałam sięgnąć po internetowe wydania z aktualnościami.
Północne drzwi Baptysterium zabrano do konserwacji. Na miejscu pozostał dziwny łaciaty twór. Dziwny, bo przecież, jak widać na zdjęciach dotyczących odkrycia, oryginał jest całością. Chyba posiadano tylko kopie niektórych formelli.
Sama restauracja przyniosła sensacyjne odkrycie, gdyż okazało się, że pod ciemnymi figurami zachowało się złoto płatkowe w bardzo dobrym stanie. Widać to na dwóch odczyszczonych scenach - Chrztu i Kuszenia Chrystusa. Złoto pozwoliło wydobyć bogactwo detalu, czekam więc cierpliwie, kiedy całość zostanie na nowo udostępniona publiczności.
Tymczasem zapraszam do laboratorium pokazanego w internetowym wydaniu "La Nazione":
http://www.lanazione.it/firenze/cronaca/2013/11/29/989550-porta-battistero-oro.shtml#23 |
Zaczęłam od kwiatów położonych z żalu za zmarłym rynkiem San Lorenzo i skończę na kwiatach, także związanych ze zmarłym.
W końcu! Nareszcie!
Zupełnie zapomniałam o tym, że 26 stycznia to dzień, o którym pisałam na blogu. Pod Kolumną św. Zanobiego ułożono kwiaty. Jeśli nie pamiętacie dlaczego, albo nie wiecie, zajrzyjcie do tego artykułu.
Takie migawki, drobiazgi, ale nigdy nie żałuję wyjazdu do Florencji, nawet jeśli nie uda się zrealizować planu, zawsze pozostaje plan B, drugi plan - miasto.
piątek, 24 stycznia 2014
ANEKS DO PALAGIO
Niezwykłym zbiegiem okoliczności, dzisiaj, akurat po opublikowaniu artykułu o Palagio Capponich dowiedziałam się o spotkaniu z Tessą Capponi Borawską. Gratka dla mieszkańców Poznania i okolic.
A że czasu na zastanowienie się zostało niewiele, więc wieszam plakat:
A że czasu na zastanowienie się zostało niewiele, więc wieszam plakat:
czwartek, 23 stycznia 2014
TOSKAŃSKIE ZAPISKI
Bywają aspekty funkcjonowania facebooka, które uruchamiają niespodziewane pomysły, projekty. Kilka razy przewinęła się tu na blogu moja przyjaciółka Monika Zawadzka, ale mimo, że nazywam ją przyjaciółką, muszę się przyznać, iż nie miałam pojęcia o jej poetyckiej twórczości.
Fakt, trudno było mieć o tym pojęcie, gdyż ciągle ukrywała wiersze w szufladzie. W końcu odważyła się i przedstawiła osobom mającym z nią kontakt poprzez facebooka.
Wiersze bardzo mi się spodobały, a w głowie zakołatał pomysł.
Od dłuższego czasu chodziło za mną połączenie kaligrafii z obrazem, ale nie klasyczne, jak z malarstwem miniaturowym. Tylko skąd wziąć teksty? No, wiadomo, są ich całe biblioteki i księgarnie. Monika trafiła dokładnie w moment poszukiwania przeze mnie tekstów.
Aż się prosiło o artystyczną rozmowę.
Poprosiłam, by napisała wiersze o toskańskiej tematyce.
Ba! Wiadomo! Tytuł bloga zobowiązuje.
Monika podjęła rzucone wyzwanie i od pewnego czasu prezentuje na facebooku swoje poetyckie toskańskie zapiski, a ja je zapisuję, lecz już na papierze.
Nie ze wszystkich dotychczasowych prac jestem zadowolona w równym stopniu, lecz przyznam sama, że to wielce interesujące obserwować proces i móc go zachować. Monika pisze sięgając do co raz głębszych toskańskosci, a ja staram się co raz mniej dosłownie to ilustrować. Będę czasami myśleć nad kilkoma projektami bazującymi wokół jednego wiersza. Uczę się też przy okazji pisać nowymi krojami pisma.
Projekt na razie nie ma żadnego innego celu, poza wspólnym działaniem.
Nie mamy pojęcia, kiedy się skończy i, czy się skończy.
To czysta radość porozumienia, rozmowy na odległość, działania, wzajemnej inspiracji, głębokie pokłady życzliwości.
Nie będę tu za każdym razem opisywać nowych prac, wszystkie zgromadzę w górnej zakładce PROJEKT, jeśli komuś z Was się spodoba, zapraszamy do czytania i oglądania.
Tam będą też zbliżenia.
A oto początki, w kolejności powstawania:
Fakt, trudno było mieć o tym pojęcie, gdyż ciągle ukrywała wiersze w szufladzie. W końcu odważyła się i przedstawiła osobom mającym z nią kontakt poprzez facebooka.
Wiersze bardzo mi się spodobały, a w głowie zakołatał pomysł.
Od dłuższego czasu chodziło za mną połączenie kaligrafii z obrazem, ale nie klasyczne, jak z malarstwem miniaturowym. Tylko skąd wziąć teksty? No, wiadomo, są ich całe biblioteki i księgarnie. Monika trafiła dokładnie w moment poszukiwania przeze mnie tekstów.
Aż się prosiło o artystyczną rozmowę.
Poprosiłam, by napisała wiersze o toskańskiej tematyce.
Ba! Wiadomo! Tytuł bloga zobowiązuje.
Monika podjęła rzucone wyzwanie i od pewnego czasu prezentuje na facebooku swoje poetyckie toskańskie zapiski, a ja je zapisuję, lecz już na papierze.
Nie ze wszystkich dotychczasowych prac jestem zadowolona w równym stopniu, lecz przyznam sama, że to wielce interesujące obserwować proces i móc go zachować. Monika pisze sięgając do co raz głębszych toskańskosci, a ja staram się co raz mniej dosłownie to ilustrować. Będę czasami myśleć nad kilkoma projektami bazującymi wokół jednego wiersza. Uczę się też przy okazji pisać nowymi krojami pisma.
Projekt na razie nie ma żadnego innego celu, poza wspólnym działaniem.
Nie mamy pojęcia, kiedy się skończy i, czy się skończy.
To czysta radość porozumienia, rozmowy na odległość, działania, wzajemnej inspiracji, głębokie pokłady życzliwości.
Nie będę tu za każdym razem opisywać nowych prac, wszystkie zgromadzę w górnej zakładce PROJEKT, jeśli komuś z Was się spodoba, zapraszamy do czytania i oglądania.
Tam będą też zbliżenia.
A oto początki, w kolejności powstawania:
Toskania jest w każdej kropli
oliwy spadającej na chleb
i w każdym jego okruchu
w czerwieni pomidorów
w rdzawej posadzce
zapomnianego klasztoru
Toskania jest w każdym kawałku
pieczonego kasztana
wytrawnego wina,
które plami serce
i w każdym zakamarku
mojej pamięci
Toskania jest w każdym
zachwycie nad wschodem
i zachodem słońca
i w każdym centymetrze
moich ulubionych lodów
na Piazza del Campo
druga wersja:
Zamykam oczy
i znów jestem
na polu słoneczników...
Toskania...
smaki zaklęte w obrazach
stukot obcasów
na terakotowych posadzkach
Toskania...
wirujące w słońcu
okruchy wspomnień
ciepło na mojej twarzy
Toskania...
aromat truflowej oliwy
suszonych w słońcu
pomidorów
Czyste piękno zamknięte
w butelkach czerwonego wina
i w prostocie grobu
Brunelleschiego
...
Taka jest moja Toskania.
i znów jestem
na polu słoneczników...
Toskania...
smaki zaklęte w obrazach
stukot obcasów
na terakotowych posadzkach
Toskania...
wirujące w słońcu
okruchy wspomnień
ciepło na mojej twarzy
Toskania...
aromat truflowej oliwy
suszonych w słońcu
pomidorów
Czyste piękno zamknięte
w butelkach czerwonego wina
i w prostocie grobu
Brunelleschiego
...
Taka jest moja Toskania.
druga wersja:
Mieszkam w starym sadzie
w smutku wiatrów
i wichrów zimnej jesieni,
gdzie myśl ucieka
do radości słońca
do zniszczonych fresków
parzących w stopy cegieł
do gwaru rozmów
z pobliskich kawiarni...
Marzenia biegną za
wspomnieniem aromatu
świeżo zaparzonej kawy
za lepkosłodkim
smakiem Limoncello
powoli spływającym
po kieliszku...
Uciekam do krainy
gdzie smak, kolor
i zapach malują
najpiękniejszy obraz.
Toskania-czysta radość życia...
Kraina ucieczki.
w smutku wiatrów
i wichrów zimnej jesieni,
gdzie myśl ucieka
do radości słońca
do zniszczonych fresków
parzących w stopy cegieł
do gwaru rozmów
z pobliskich kawiarni...
Marzenia biegną za
wspomnieniem aromatu
świeżo zaparzonej kawy
za lepkosłodkim
smakiem Limoncello
powoli spływającym
po kieliszku...
Uciekam do krainy
gdzie smak, kolor
i zapach malują
najpiękniejszy obraz.
Toskania-czysta radość życia...
Kraina ucieczki.
druga wersja:
W korytarzu zieleni
przemyka -tajemnica
In vino veritas...
Jak wyjaśnić
ową transformację
soczystej zieleni winorośli
w krwistą prawdę w kroplach?
Ile z tajemnic zielonych tuneli
zamieni się w wieczornym
gwarze rozmów
w szaleństwo, pożądanie,
upadek lub wzlot ?
Purpurowa transformacja
to jedna
z najpiękniejszych toskańskich zagadek…
przemyka -tajemnica
In vino veritas...
Jak wyjaśnić
ową transformację
soczystej zieleni winorośli
w krwistą prawdę w kroplach?
Ile z tajemnic zielonych tuneli
zamieni się w wieczornym
gwarze rozmów
w szaleństwo, pożądanie,
upadek lub wzlot ?
Purpurowa transformacja
to jedna
z najpiękniejszych toskańskich zagadek…
W zielonym gąszczu
ukrył się wróbel
szukając cienia...
Słodkie cytryny
dojrzewają w słońcu.
Cisza sączy się jak
lemoniada w slomce
a kwiaty akantu
przykucnęły nieśmiało...
Ogród zastygł.
Cisza czeka na wieczór
gdy w blasku
rozjarzonym migotaniem
kryształowych korali
stanie filiżanka kawy.
Tajemniczy ogród przy
Via San Pantaleo numero due
Gdzie św. Franciszek
wizytuje w tajemnicy
mniejszych braci.
ukrył się wróbel
szukając cienia...
Słodkie cytryny
dojrzewają w słońcu.
Cisza sączy się jak
lemoniada w slomce
a kwiaty akantu
przykucnęły nieśmiało...
Ogród zastygł.
Cisza czeka na wieczór
gdy w blasku
rozjarzonym migotaniem
kryształowych korali
stanie filiżanka kawy.
Tajemniczy ogród przy
Via San Pantaleo numero due
Gdzie św. Franciszek
wizytuje w tajemnicy
mniejszych braci.
Etykiety:
kaligrafia i iluminacja,
moje obrazy,
poezja,
ręką dzieło
wtorek, 21 stycznia 2014
PALAGIO PACHNĄCY BAZYLIĄ
Tytuł sam się prosił o takie sformułowanie, chociaż w pełni klarowny będzie jedynie dla tych, którzy przeczytali książkę Tessy Capponi Borawskiej "Moja kuchnia pachnąca bazylią".
Bo nie o zapach chodzi, jeno skojarzenie z autorką i jej domem rodzinnym, który miałam niewątpliwą przyjemność chociaż częściowo zwiedzić i, jeszcze bardziej częściowo, sfotografować. Wizytę zorganizowała "Città nascosta", umożliwiająca swoim członkom (a takim się stałam) wstęp do "niezwiedzalnych" obiektów miasta.
Bardzo sobie cenię książki Tessy Capponi Borawskiej, chociażby dlatego, że pisała o swoim życiu we Florencji nie jako przybysza, ale rodowitej mieszkanki. "Rodowitej" to bardzo odpowiednie słowo, gdyż Capponi to bardzo stary florencki ród, więc z kartek jej książek czułam powiew historii, tej, jaką najbardziej lubię - żywej, związanej z losami konkretnych ludzi.
Lubię "dotykać" wieków, więc nie mogłam sobie odmówić takiej możliwości.
Oprowadzał brat Tessy - conte Niccolò Capponi, co akurat sprawiło mi wielką trudność, gdyż hrabia mówi w trudny dla mojej znajomości włoskiego (florenckiego dialektu) sposób, używa wielu nieznanych mi powiedzeń i … chyba ma wadę wymowy, dźwięk kotłuje mu się pod wąsami i śmieje się podczas mówienia dowcipów. Sam w sobie jednak stanowił atrakcyjny obraz, żywo gestykulował, mógłby stanowić wzorzec niejednego florenckiego arystokraty, takiego twardo stojącego na ziemi, bez złudzeń, a z drugiej strony silnie związanego emocjonalnie z Florencją, na dobre i na złe.
Będąc historykiem nie jest w stanie mówić o przypuszczeniach, dla niego liczą się dokumenty, źródła, fakty, jak chociażby ten, że pierwsze wzmianki o jego rodzie sięgają 1215 roku. O rodzie, który wzbogacił się na jedwabiu, wełnie i bankierstwie.
Ale zanim wejdziemy do środka, stańmy przed budynkiem na Via Bardi, 36.
Przechodząc na Piazzale Michelangiolo wiele razy patrzyłam na przysadzisty budynek i zastanawiałam się, co kryją późnogotyckie mury, czy wewnątrz jest równie surowo?
Palazzo, zwane przez Capponiego "palagio" (palazzo obdarzył lekką wzgardą), nie powstał przez przypadek. A co stanowiło jego punkt odniesienia, o tym za chwilę.
Lokację rodowej siedziby ograniczało prawo. Nawet Medyceusze nie mogli postawić budynku naprzeciw swojego rodzinnego kościoła pod wezwaniem św. Wawrzyńca. To był przywilej królów i biskupów.
W 1406 roku pewien polityk Niccolò da Uzzano zamawia u Lorenzo di Bicci projekt pałacu. Jest silne parcie na to, by widzieć w założeniu rękę młodego Brunelleschiego, ale Conte Capponi zawsze powtarza studentom, którzy pomiarami usiłują się doszukać proporcji mistrza Filipa, by przedstawili mu jakieś dowody udziału słynnego architekta, chociażby jakieś spisane świadectwo. I my więc uznajmy, że to Lorenzo Bicci dał zaczyn zwiedzanemu przeze mnie miejscu.
Po śmierci Uzzano, Capponi stają się właścicielami palazzo.
Grube boniowanie (z surowca zwanego pietra forte) pokrywa elewację niemal do połowy wysokości budynku. Niewiele tu zdobień.
Okno z szybą ze szklanych gomółek, kraty, dosyć prosty portal. No, i mały otwór na sprzedaż wina (pisałam o tych okienkach tutaj).
Brakuje w nim typowych dla florenckich kamienic pomieszczeń na prowadzenie biznesu, z włoskiego botteghe. Mówi się o powiewie renesansu w tym późnogotyckim dziele, gdyż jego proporcje zapowiadają odwrót ku kompozycji horyzontalnej, a nie jak to bywało w innych średniowiecznych budynkach, wyciągnięcie wertykalne, ku górze.
Zupełnie inaczej jawi się Palagio Capponi od strony Arno. Dziewiętnastowieczna "dobudówka", powstała podczas regulowania brzegu rzeki (oddalono go o dobre kilka metrów) i wytyczenia traktów o wspólnej nazwie Lungarno.
Mam wrażenie, że hrabia Capponi nie ceni sobie tej części rodowej siedziby. Zapytany o główne wejście do budynku, wskazuje na skromną bramę od Via Bardi. Ta brama podłużnym przejściem prowadzi na wewnętrzny dziedziniec.
I tylko tam mogłam jeszcze robić zdjęcia.
Szkoda mi byłoby jednak nie pokazać Wam tego, co zobaczyłam wewnątrz, więc poszperałam w internecie. Znalezienie zdjęć ułatwił mi pewien film, ale o tym później.
Dziedziniec ma obecnie zabudowane arkady, co znacznie zawęża poczucie przestrzeni. Arkady wypełniono murem w czasach, gdy budynek stracił na znaczeniu.
Kiedyś z otwartego krużganku widać było budynki położone po drugiej stronie rzeki.
Kwestia polityki i symbolu.
Nawet panorama roztaczająca się z siedziby oligarchy uzupełniała jego wizerunek świetnie prosperującego handlarza tkaninami.
Ktoś, kto przybywał do Niccolò da Uzzano, widział poprzez otwarte arkady "tiratoio" - miejsce, gdzie naprężano i suszono tkaniny, budynek wielce prawdopodobne, że projektu samego Arnolfo di Cambio.
Tiratoio należy jednak do przeszłości, a szkoda, sądząc po znalezionych w internecie ilustracjach.
Trudno to sobie wyobrazić, gdyż teraz po drugiej stronie Arno widok wypełnia nadęty budynek Izby Handlowej. Na szczęście chociaż trochę równoważy go wystający w tle Palazzo Vecchio.
Także w wystroju dziedzińca, obecnie szarym, widać zaczątki architektury renesansowej, a więc kwadratowy plan, czy pierwsze użycie sgraffito (wzorów uzyskanych poprzez wydrapanie wierzchniego tynku, różniącego się odcieniem od tego pod spodem) - tutaj marnie zachowane. W jednym rogu skromnie wyeksponowana wisi Madonna Giovanniego della Robbia.
Weszliśmy na pierwsze piętro, piano nobile, które w większości zajmuje … amerykański Uniwersytet ze Stanfordu. Wygląda to przedziwnie, w nastrojowych wnętrzach, ze starymi obrazami, z rzeźbami, pod wymalowanymi belkami sklepienia stoją wspólczesne krzesła, jest pulpit do prowadzenia konferencji, a pod ścianami jeden przy drugim dominują znane wszystkim "nadgryzione jabłka".
Tutaj zdjęć nie wolno było robić. Ciekawe, dlaczego? Wydaje mi się, że żadnych tajemnic narodu amerykańskiego nie naruszylibyśmy, ani tym bardziej prywatności spadkobierców palagio.
Jeśli ktoś ma książkę "Moja kuchnia pachnąca bazylią", może zajrzeć do wkładki z fotografiami, jednak nie byłabym sobą, gdybym nie poszukała, czy gdzieś w internecie są opublikowane zdjęcia tych sal. I znalazłam. Przy okazji pewnego wywiadu z hrabią oraz …
Najpierw pomieszczenia.
Salon Wielki zachował oryginalny wystrój z późnego XVII wieku.
Część olbrzymich, wysoko zawieszonych obrazów, stanowi przykład ciekawego zjawiska panującego w dawnych czasach. Malarz malował dzieło, które zyskiwało sobie uznanie, więc powielał je dla następnych nabywców. Można to chyba nazwać kopią odautorską, choć bywało też, że np. część portretu (jak sylwetka kardynała) była gotowa nawet przed zamówieniem, czekano tylko na chętnego, który użyczy swojego oblicza, za stosowną oczywiście zapłatą. W tej jednej sali, na przeciwnych ścianach wiszą właśnie takie kardynalskie portrety członków rodu Capponi. Identyczny niemal strój i poza, tylko twarze zmienione. Ciekawe czy, gdyby w tamtych czasach istniała fotografia, kardynałowie zgodziliby się na fotomontaż?
Bywało, że takie "schematy" wykonywali uczniowie, a artysta nadawał całości wyraz, kończył, domalowując twarz. No, i firmował swoim nazwiskiem, tutaj był to Justus Sustermans.
Znalazłam przewrotny przykład, a mianowicie pełnopostaciowy portret bardzo podobny do tego z salonu Capponich oraz portret popiersie tego samego kardynała z jednego z mediolańskich muzeów.
Trochę niżej, na kolumnach poustawiano popiersia - rzeźby kopiujące antyczne dzieła. Zgodnie z panującą w XVII wieku modą.
Przechodzimy do następnego pomieszczenia, mniejszego salonu, w którym główną atrakcją nie jest wcale samo pomieszczenie, tylko to, gdzie prowadzi. Można z niego zajrzeć do małej kaplicy rodowej, właściwie do kapliczki, bo jest to pomieszczenie, gdzie dawniej mieścił się tylko ksiądz odprawiający Mszę św.
Mimo niewielkich rozmiarów, zmieściła w sobie wielkie nazwisko Pontormo, malarza o którym niewiele tu wspominam, do którego bardzo powoli się przekonuję. Zapewne kiedyś o nim napiszę. Przyznam, że byłam kompletnie zaskoczona. Małe pomieszczenie, z witrażem, z wnęką służącą za zakrystię, a w ołtarzu Madonna, w ocieplonych upływem wieków barwach.
Czas Niccolò Capponiego przeznaczony dla naszej grupy nieubłaganie kończył się, jeszcze tylko rzut oka na taras i wspaniałą, tchnącą spokojem panoramę Florencji.
I na sam koniec wisienka!
Archiwum.
Oczy zaświeciły mi się, a w duszy rozlegał się dźwięczny śmiech. Takie miejsce zobaczyć, to przywilej, który niezwykle sobie cenię.
Na małym stoliku przy wejściu w ramkach zamknięto pamięć o członkach rodu, to fotografie, niektóre bardzo, bardzo stare.
Biblioteka i papiery dokumentujące historię rodu wypełniają pokój, którego wymiary wydają się być zmniejszone wagą pomieszczonych tam ksiąg i dokumentów.
Jest to tylko fragment archiwum Capponich. Resztę złożono w pubicznych instytucjach.
Hrabia podał nam do obejrzenia z bliska jeden z pakunków, zawierający dokumenty procesowe z innym znanym florenckim rodem Antinori. Dokumenty mało mi mówiły, ale to, w co je owinięto spowodowało chyba mocno głupią minę rozanielonej pasjonatki manuskryptów. Otóż w dawnych czasach, gdy lekcjonarz mocno się zniszczył, wykorzystywano jego pergaminowe strony jako okładki do, a raczej obwijki.
Dobrym trafem stało się tak, że byłam ostatnią osobą, która mogła trzymać te dokumenty w rękach, więc stałam zaczarowana, patrzyłam się na lekko przetarty ozdobny inicjał, na znane mi z kaligrafii kroje czcionek i nie mogłam oddać pakunku z powrotem. W końcu hrabia skończył mówić i wyciągnął do mnie ręce, by odebrać to, co z chęcią przytuliłabym do serca - fragment XII wiecznego pergaminu!
Nie umiałam z siebie wydusić żadnego słowa poza głupim zupełnie "bello".
Wizyta dobiegła końca, ale miałam przecież jeszcze napisać o jednym źródle dostarczającym zdjęć, a nawet fragmentów filmowych z Palagio Capponi.
Swego czasu Niccolò Capponi oprowadzał pewnego amerykańskiego pisarza po Florencji. Jego nazwisko niewiele mu wtedy mówiło, ale podczas spaceru widać było wyraźne zainteresowanie miastem i jego historią, nie tylko powierzchowne turystyczne łapanie doświadczeń w stylu amerykańskim. Hrabia zaprosił więc pisarza do siebie. Potem w mailach pomagał rozgryzać pewne problemy językowe twórcy. Aż dostał list z pytaniem, czy może użyć nazwiska rodu i miejsca jego zamieszkania na kartach książki, którą właśnie pisał. Po naradach z pozostałymi członkami familii Niccolò Capponi odpowiedział, że się zgadza pod jednym warunkiem, że Capponi nie skończą jako danie specjalne na talerzu głównego bohatera powieści.
Już wiecie, co to za autor i książka?
Thomas Harris i "Hannibal Lecter".
To w tym pałacu mieszkał bohater książki i filmu, to w wielkim salonie grał na szpinecie z tego domu.
To w archiwum pisał list do Clarice - link do tego fragmentu.
A nasz przewodnik grał w tym filmie, właściwie to siebie, siedział w komisji historyków wysłuchującej konferencji Hannibala Lectera.
Z wizyty w Palagio Capponi pozostało w pamięci wiele powiedzonek i dykteryjek. Mam nadzieję, kiedyś Wam coś jeszcze napiszę, z tego, o czym mówił conte Niccolò Capponi.
Co tłumaczę opisowo tak: Jeśli nie rozumiesz jakiegoś zachowania mieszkańców Florencji, jeśli jest coś dla Ciebie irracjonalne, śmieszne, głupie, wspaniałe, irytujące w ich zachowaniu, możesz z przekąsem powiedzieć "W końcu jesteśmy we Florencji" - i to usprawiedliwi wszystko :)
http://ecsmedia.pl/c/moja-kuchnia-pachnaca-bazylia-b-iext22353567.jpg |
Bardzo sobie cenię książki Tessy Capponi Borawskiej, chociażby dlatego, że pisała o swoim życiu we Florencji nie jako przybysza, ale rodowitej mieszkanki. "Rodowitej" to bardzo odpowiednie słowo, gdyż Capponi to bardzo stary florencki ród, więc z kartek jej książek czułam powiew historii, tej, jaką najbardziej lubię - żywej, związanej z losami konkretnych ludzi.
Lubię "dotykać" wieków, więc nie mogłam sobie odmówić takiej możliwości.
Oprowadzał brat Tessy - conte Niccolò Capponi, co akurat sprawiło mi wielką trudność, gdyż hrabia mówi w trudny dla mojej znajomości włoskiego (florenckiego dialektu) sposób, używa wielu nieznanych mi powiedzeń i … chyba ma wadę wymowy, dźwięk kotłuje mu się pod wąsami i śmieje się podczas mówienia dowcipów. Sam w sobie jednak stanowił atrakcyjny obraz, żywo gestykulował, mógłby stanowić wzorzec niejednego florenckiego arystokraty, takiego twardo stojącego na ziemi, bez złudzeń, a z drugiej strony silnie związanego emocjonalnie z Florencją, na dobre i na złe.
Będąc historykiem nie jest w stanie mówić o przypuszczeniach, dla niego liczą się dokumenty, źródła, fakty, jak chociażby ten, że pierwsze wzmianki o jego rodzie sięgają 1215 roku. O rodzie, który wzbogacił się na jedwabiu, wełnie i bankierstwie.
Ale zanim wejdziemy do środka, stańmy przed budynkiem na Via Bardi, 36.
Przechodząc na Piazzale Michelangiolo wiele razy patrzyłam na przysadzisty budynek i zastanawiałam się, co kryją późnogotyckie mury, czy wewnątrz jest równie surowo?
Palazzo, zwane przez Capponiego "palagio" (palazzo obdarzył lekką wzgardą), nie powstał przez przypadek. A co stanowiło jego punkt odniesienia, o tym za chwilę.
Lokację rodowej siedziby ograniczało prawo. Nawet Medyceusze nie mogli postawić budynku naprzeciw swojego rodzinnego kościoła pod wezwaniem św. Wawrzyńca. To był przywilej królów i biskupów.
W 1406 roku pewien polityk Niccolò da Uzzano zamawia u Lorenzo di Bicci projekt pałacu. Jest silne parcie na to, by widzieć w założeniu rękę młodego Brunelleschiego, ale Conte Capponi zawsze powtarza studentom, którzy pomiarami usiłują się doszukać proporcji mistrza Filipa, by przedstawili mu jakieś dowody udziału słynnego architekta, chociażby jakieś spisane świadectwo. I my więc uznajmy, że to Lorenzo Bicci dał zaczyn zwiedzanemu przeze mnie miejscu.
Po śmierci Uzzano, Capponi stają się właścicielami palazzo.
Grube boniowanie (z surowca zwanego pietra forte) pokrywa elewację niemal do połowy wysokości budynku. Niewiele tu zdobień.
Okno z szybą ze szklanych gomółek, kraty, dosyć prosty portal. No, i mały otwór na sprzedaż wina (pisałam o tych okienkach tutaj).
Brakuje w nim typowych dla florenckich kamienic pomieszczeń na prowadzenie biznesu, z włoskiego botteghe. Mówi się o powiewie renesansu w tym późnogotyckim dziele, gdyż jego proporcje zapowiadają odwrót ku kompozycji horyzontalnej, a nie jak to bywało w innych średniowiecznych budynkach, wyciągnięcie wertykalne, ku górze.
Zupełnie inaczej jawi się Palagio Capponi od strony Arno. Dziewiętnastowieczna "dobudówka", powstała podczas regulowania brzegu rzeki (oddalono go o dobre kilka metrów) i wytyczenia traktów o wspólnej nazwie Lungarno.
http://upload.wikimedia.org/ |
I tylko tam mogłam jeszcze robić zdjęcia.
Szkoda mi byłoby jednak nie pokazać Wam tego, co zobaczyłam wewnątrz, więc poszperałam w internecie. Znalezienie zdjęć ułatwił mi pewien film, ale o tym później.
Dziedziniec ma obecnie zabudowane arkady, co znacznie zawęża poczucie przestrzeni. Arkady wypełniono murem w czasach, gdy budynek stracił na znaczeniu.
Kiedyś z otwartego krużganku widać było budynki położone po drugiej stronie rzeki.
Kwestia polityki i symbolu.
Nawet panorama roztaczająca się z siedziby oligarchy uzupełniała jego wizerunek świetnie prosperującego handlarza tkaninami.
Ktoś, kto przybywał do Niccolò da Uzzano, widział poprzez otwarte arkady "tiratoio" - miejsce, gdzie naprężano i suszono tkaniny, budynek wielce prawdopodobne, że projektu samego Arnolfo di Cambio.
Tiratoio należy jednak do przeszłości, a szkoda, sądząc po znalezionych w internecie ilustracjach.
http://www.casadeitintori.it/wp-content/uploads/2006/01/titatoio-1.jpg |
http://firenzeneidettagli.blogspot.it/2011/01/il-tiratoio-o-la-borsa-sulla-sponda.html |
Trudno to sobie wyobrazić, gdyż teraz po drugiej stronie Arno widok wypełnia nadęty budynek Izby Handlowej. Na szczęście chociaż trochę równoważy go wystający w tle Palazzo Vecchio.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/0c/Palazzo_della_borsa_firenze.JPG |
Także w wystroju dziedzińca, obecnie szarym, widać zaczątki architektury renesansowej, a więc kwadratowy plan, czy pierwsze użycie sgraffito (wzorów uzyskanych poprzez wydrapanie wierzchniego tynku, różniącego się odcieniem od tego pod spodem) - tutaj marnie zachowane. W jednym rogu skromnie wyeksponowana wisi Madonna Giovanniego della Robbia.
Weszliśmy na pierwsze piętro, piano nobile, które w większości zajmuje … amerykański Uniwersytet ze Stanfordu. Wygląda to przedziwnie, w nastrojowych wnętrzach, ze starymi obrazami, z rzeźbami, pod wymalowanymi belkami sklepienia stoją wspólczesne krzesła, jest pulpit do prowadzenia konferencji, a pod ścianami jeden przy drugim dominują znane wszystkim "nadgryzione jabłka".
Tutaj zdjęć nie wolno było robić. Ciekawe, dlaczego? Wydaje mi się, że żadnych tajemnic narodu amerykańskiego nie naruszylibyśmy, ani tym bardziej prywatności spadkobierców palagio.
Jeśli ktoś ma książkę "Moja kuchnia pachnąca bazylią", może zajrzeć do wkładki z fotografiami, jednak nie byłabym sobą, gdybym nie poszukała, czy gdzieś w internecie są opublikowane zdjęcia tych sal. I znalazłam. Przy okazji pewnego wywiadu z hrabią oraz …
Najpierw pomieszczenia.
Salon Wielki zachował oryginalny wystrój z późnego XVII wieku.
http://www.terraditoscana.com/hannibal/images/gallery/kappa/sscap06.jpg |
http://www.terraditoscana.com/hannibal/images/gallery/kappa/sscap07.jpg |
Bywało, że takie "schematy" wykonywali uczniowie, a artysta nadawał całości wyraz, kończył, domalowując twarz. No, i firmował swoim nazwiskiem, tutaj był to Justus Sustermans.
Znalazłam przewrotny przykład, a mianowicie pełnopostaciowy portret bardzo podobny do tego z salonu Capponich oraz portret popiersie tego samego kardynała z jednego z mediolańskich muzeów.
http://www.whitfieldfineart.com/works-for-sale/justus-sustermans/ http://www.artcortemilia.com/images/246.jpg |
Trochę niżej, na kolumnach poustawiano popiersia - rzeźby kopiujące antyczne dzieła. Zgodnie z panującą w XVII wieku modą.
Przechodzimy do następnego pomieszczenia, mniejszego salonu, w którym główną atrakcją nie jest wcale samo pomieszczenie, tylko to, gdzie prowadzi. Można z niego zajrzeć do małej kaplicy rodowej, właściwie do kapliczki, bo jest to pomieszczenie, gdzie dawniej mieścił się tylko ksiądz odprawiający Mszę św.
http://www.terraditoscana.com/hannibal/images/gallery/kappa/sscap02.jpg |
http://www.terraditoscana.com/hannibal/uk/gallery/kappa03.htm |
I na sam koniec wisienka!
Archiwum.
Oczy zaświeciły mi się, a w duszy rozlegał się dźwięczny śmiech. Takie miejsce zobaczyć, to przywilej, który niezwykle sobie cenię.
Na małym stoliku przy wejściu w ramkach zamknięto pamięć o członkach rodu, to fotografie, niektóre bardzo, bardzo stare.
Biblioteka i papiery dokumentujące historię rodu wypełniają pokój, którego wymiary wydają się być zmniejszone wagą pomieszczonych tam ksiąg i dokumentów.
http://www.terraditoscana.com/hannibal/images/gallery/kappa/sscap05.jpg |
Hrabia podał nam do obejrzenia z bliska jeden z pakunków, zawierający dokumenty procesowe z innym znanym florenckim rodem Antinori. Dokumenty mało mi mówiły, ale to, w co je owinięto spowodowało chyba mocno głupią minę rozanielonej pasjonatki manuskryptów. Otóż w dawnych czasach, gdy lekcjonarz mocno się zniszczył, wykorzystywano jego pergaminowe strony jako okładki do, a raczej obwijki.
zrzut ekranowy z filmu nie pamiętam, jakiego, w natłoku materiałów zgubiłam źródło |
Nie umiałam z siebie wydusić żadnego słowa poza głupim zupełnie "bello".
Wizyta dobiegła końca, ale miałam przecież jeszcze napisać o jednym źródle dostarczającym zdjęć, a nawet fragmentów filmowych z Palagio Capponi.
Swego czasu Niccolò Capponi oprowadzał pewnego amerykańskiego pisarza po Florencji. Jego nazwisko niewiele mu wtedy mówiło, ale podczas spaceru widać było wyraźne zainteresowanie miastem i jego historią, nie tylko powierzchowne turystyczne łapanie doświadczeń w stylu amerykańskim. Hrabia zaprosił więc pisarza do siebie. Potem w mailach pomagał rozgryzać pewne problemy językowe twórcy. Aż dostał list z pytaniem, czy może użyć nazwiska rodu i miejsca jego zamieszkania na kartach książki, którą właśnie pisał. Po naradach z pozostałymi członkami familii Niccolò Capponi odpowiedział, że się zgadza pod jednym warunkiem, że Capponi nie skończą jako danie specjalne na talerzu głównego bohatera powieści.
Już wiecie, co to za autor i książka?
Thomas Harris i "Hannibal Lecter".
To w tym pałacu mieszkał bohater książki i filmu, to w wielkim salonie grał na szpinecie z tego domu.
http://www.imdb.com/media/rm3906112768/tt0212985?ref_=ttmd_md_nxt |
To w archiwum pisał list do Clarice - link do tego fragmentu.
A nasz przewodnik grał w tym filmie, właściwie to siebie, siedział w komisji historyków wysłuchującej konferencji Hannibala Lectera.
Z wizyty w Palagio Capponi pozostało w pamięci wiele powiedzonek i dykteryjek. Mam nadzieję, kiedyś Wam coś jeszcze napiszę, z tego, o czym mówił conte Niccolò Capponi.
Jedno powiedzonko brzmi mi ciagle w uszach:
"Siamo a Firenze dopo tutto."
Co tłumaczę opisowo tak: Jeśli nie rozumiesz jakiegoś zachowania mieszkańców Florencji, jeśli jest coś dla Ciebie irracjonalne, śmieszne, głupie, wspaniałe, irytujące w ich zachowaniu, możesz z przekąsem powiedzieć "W końcu jesteśmy we Florencji" - i to usprawiedliwi wszystko :)
"Siamo a Firenze dopo tutto."
środa, 15 stycznia 2014
RANDKA Z GIANLORENZO
To Ci dopiero zaległość! Listopadowa!
Następny szalony wypad do Rzymu. Tym razem na spotkanie z osobą, która w nim jeszcze nigdy nie była. Dla niej to był jednodniowy przejazd przez Wieczne Miasto.
Jak tu ugryźć taką gratkę?
Jak nie zwariować od nadmiaru wrażeń?
Dobrym rozwiązaniem jest przyjęcie pewnego klucza i takowy wymyśliłam.
Miałam się spotkać z Moniką, miłośniczką Gianlorenzo Berniniego, więc z hasłem "Randka z Berninim" przystąpiłam do opracowania trasy naszego spaceru po Rzymie.
Naniosłam na mapę wszystkie punkty, gdzie można podziwiać dzieła artysty, wyglądało to jak rozsypane koraliki. Potem zaczęłam układać ich kolejność na "sznurku", przy okazji odrzuciłam wiele miejsc, do których na pewno nie zdołałybyśmy dotrzeć między godziną 10 a 19.
Rzeczywistość jeszcze bardziej zweryfikowała moje plany.
Co z tego wyszło?
Spotkałyśmy się pod Stacją Termini i spokojnym spacerem wyruszyłyśmy na wytyczony przeze mnie szlak.
Zza budynków przy dworcu spoglądała na nas błyszcząca na pochmurnym niebie figura Chrystusa umieszczona na dzwonnicy Bazyliki Świętego Serca Jezusowego. Zdawała się błogosławić, by chociaż trochę udało nam się przejść bez deszczu, wbrew zapowiedziom meteo.
Bez problemu zatrzymywałam się z Moniką przy niezaplanowanych obiektach, plany są po to, by je zmieniać - zwłaszcza w Rzymie. Nie dziwię się i sama z chęcią po raz któryś robię zdjęcia otoczeniu Term Dioklecjana, czy Fontanny z Naiadami.
Powoli i tak zbliżamy się do pierwszego punktu wyprawy.
Jeszcze tylko chwila przy Fontannie Mojżesza. Jej nazwa oryginalna jest ciekawą grą słów. Fontana dell'Acqua Felice - dosłownie Fontanna Szczęśliwej Wody, choć w tym przypadku chodzi o imię dane przy narodzinach przyszłemu Papieżowi Sykstusowi V. Pomyślałam, że Felice dobrze tłumaczy się na polskie imię Szczęsny, choć jest i w polskim podobnie brzmiąca forma Feliks.
No nieźle odpłynęłam w dywagacjach na temat nazwy Fontanny Wody Szczęsnego, wróćmy do potężnego Mojżesza i rozsiadłych u jego stóp lwów.
Lwy (dwa z porfiru, dwa z marmuru) "urwały" się z Panteonu, natomiast dużą część trawertynu "pozyskano" z niedalekich Term Dioklacjana. Cóż za recykling!
W końcu wchodzimy do pobliskiego kościoła Santa Maria della Vittoria. Monika nie ma pojęcia, co to za świątynia i co się w niej znajduje. Na początku prawie nie rozpoznaje Ekstazy św. Teresy. To znaczy wie, co widzi, ale myśli, że to przykryta grubą warstwą kurzu gipsowa kopia. Nawet w ten listopadowy dzień stała pod rzeźbą grupa skrupulatnie omawiająca dzieło Berniniego. Widać, że ludzie przychodzą tu specjalnie dla niego, a ono takie zapomniane. Byłam tu 12 lat temu, sięgnęłam więc do albumu z czasów przed aparatami cyfrowymi, niestety, nie znalazłam zdjęcia. Ale jakoś takiego zakurzenia nie przypominam sobie. Wydobywamy się z pierwszego wrażenia i przyglądamy niezwykłej przemianie marmuru w tkaninę, ruch i głęboką mistykę.
Patrząc na siedzące w balkonach po bokach postaci przypomina mi się inna święta - Katarzyna ze Sieny. Wpadała w tak głębokie stany mistyczne, że zapominała o całym ludzkim świecie, co okrutnie niektórzy wykorzystywali, nakłuwając jej np. pięty. Podczas ekstaz nie odczuwała bólu, ale gdy "wracała na ziemię", pokornie znosiła cierpienie jej zadane. Tutaj siedzą tylko na balkonach, może nie zrobią krzywdy Teresie?
W końcu odrywamy wzrok od rzeźby, rozglądamy się po kościele, z zadziwieniem odkrywamy marmurowe drzwi prowadzące do zakrystii. Podchodzimy bliżej, muszę dotknąć, sprawdzić, czy to faktycznie zimny kamień, a nie ludzką ręką uczyniona imitacja. Niebywałe!
Sama zakrystia warta zobaczenia, nie ze względu na sklepik z pamiątkami, ale na pomieszczenie, meble i wystawę szat oraz sprzętu liturgicznego.
Mocny akcent jak na początek randki z Berninim.
Idziemy dalej, w dół na Piazza Barberini.
Tu z kolei świeżuteńko odnowiona Fontanna Trytona aż bije po oczach czystością trawertynu.
Uderza mnie inny kontrast: fontanna - reszta. Fontanna taka żywcem zachowana z XVII wieku, a wokół niej tętniąca współczesność. Działa jak wehikuł czasu, przechodzisz na wyspę pośrodku intensywnego ruchu i zapominasz, że jesteś XXI wiecznym Rzymie.
Na razie idzie nam niemal zgodnie z planem, zmierzamy ku Piazza del Popolo.
I znowu dywagacja na temat nazwy. Pewnie większości ludzi przychodzi na myśl tłumaczenie, że to Plac Ludu. Ja przynajmniej długo byłam przekonana, iż tak się przekłada słowo "popolo". Jakież było moje zdzwienie, gdy przeczytałam, że nazwa pochodzi prawdopodobnie od "pioppi" (łac. populus) czyli topól rosnących kiedyś w tym miejscu.
Dlaczego tam zaprowadziłam Monikę?
Z kilku powodów "berniniańskich" i dla zabawnej odwróconej perspektywy, którą tworzą rozchodzące się od placu ulice wraz z flankującymi ją niemal bliźniaczymi kościołami.
Powody związane z naszym artystą udały nam się połowicznie. Zobaczyłyśmy jedynie bramę, bo kościół Santa Maria del Popolo akurat zamykano na obiadową przerwę. Pech!
Nie będziemy jednak psuć sobie tym humoru :) Idziemy powolutku do następnego miejsca na rzymskiej mapie, ale po drodze zatrzymujemy się na obiad. Wypytałam o trattorię człowieka sprzedająego w hali targowej. I tylko tyle pamiętam, że gdzieś w pobliżu tej hali znalazłyśmy miejsce, w którym odważna Monika zjadła ponoć wyśmienite flaki po rzymsku. Wy już chyba wiecie, co ja myślę na temat tej potrawy?
Przyszedł czas na deser, deser turystyczny, choć i ten spożywczy, zjedzony po obiedzie w postaci genialnego tiramisu wart był zapomnienia własnej zaokrąglającej się figury :)
Deserem był Watykan.
Gdzie, jak gdzie, ale tam o Berniniego nie jest trudno.
Ponieważ Monika nie znała trasy zwiedzania, nie orientowała się w odległościach, była bardzo zaskoczona, że nagle znalazłyśmy się w miejscu, o którym nie śmiała marzyć tego dnia.
Zadziwiające, stałyśmy w co raz obficiej padającym deszczu, stałyśmy, bo kolejka do Bazyliki św. Piotra ciągnęła się wzdłuż jednego ramienia kolumnady Berniniego (a jakże!) a swoim końcem opierała się już o jej drugie ramię. Nie szkodzi. Pogaduchy nasze zamieniły się w głębokie rozważania, może miejsce miało na nas taki wpływ?
Z kolumnadą to jest problem, gdyż istnieje podejrzenie, że Bernini podebrał projekt swojemu artystycznemu przeciwnikowi Borrominiemu. W źródłach to jednak Bernini jest autorem jednego z najsłynniejszych placów świata.
Wnętrze Bazyliki było pozastawiane, nie mogłyśmy, niestety, dojść pod samą konfesję, ani do starej zakrystii - śladów talentu Gianlorenzo. Ale przecież tej świątyni zawsze za mało czasu, by zobaczyć wszystkie jej skarby. Ciekawie było obserwować reakcje Moniki, a zwłaszcza jej niedowierzanie, że wszystkie obrazy na ołtarzach są mozaikami.
Wyszłyśmy, a na dworze przywitała nas ulewa.
Nie dało się więcej wędrować. A i robienie zdjęć było wielkim ryzykiem dla aparatu, stąd specjalnie wkleiłam fotografie z rąbkiem parasolki.
Trudno, artysta musi poczekać.
Tylko jednego miejsca nie mogłyśmy sobie w żaden sposób odmówić - grobu Berniniego.
Byłam przygotowana, wiedziałam gdzie jest, że jest skromny, ale po wejściu do Basilica Santa Maria Maggiore, absolutnie nie mogłyśmy znaleźć miejsca pochówku naszego bohatera. W końcu zapytałam stróżującego pana i wskazał nam zastawiony ławkami skrawek podłogi po prawej stronie schodków okalających prezbiterium. Oniemiałyśmy.
Rozumiem, że Bernini chciał być tak skromnie pochowany, ale zastawienie tego ławkami wprowadziło nas w błąd, wygląda to tak, jakby ktoś tam przed chwią zmywał, i zastawił ławkami, by ludzie się nie poślizgnęli.
Stałyśmy w niezwykle spokojnej świątyni i myślałyśmy o geniuszu, którego dokonania przyszłyśmy uhonorować, a jego duszę obdarować modlitwą za zmarłych.
Pełne wrażeń ruszyłyśmy pociągami, każda w swoją stronę. Monika na wspaniałe warsztaty z artterapii przez fotografię, a ja do domu. W planach pozostało wiele innych dzieł Gianlorenzo Berniniego. Poczekają.
Następny szalony wypad do Rzymu. Tym razem na spotkanie z osobą, która w nim jeszcze nigdy nie była. Dla niej to był jednodniowy przejazd przez Wieczne Miasto.
Jak tu ugryźć taką gratkę?
Jak nie zwariować od nadmiaru wrażeń?
Dobrym rozwiązaniem jest przyjęcie pewnego klucza i takowy wymyśliłam.
Miałam się spotkać z Moniką, miłośniczką Gianlorenzo Berniniego, więc z hasłem "Randka z Berninim" przystąpiłam do opracowania trasy naszego spaceru po Rzymie.
Naniosłam na mapę wszystkie punkty, gdzie można podziwiać dzieła artysty, wyglądało to jak rozsypane koraliki. Potem zaczęłam układać ich kolejność na "sznurku", przy okazji odrzuciłam wiele miejsc, do których na pewno nie zdołałybyśmy dotrzeć między godziną 10 a 19.
Rzeczywistość jeszcze bardziej zweryfikowała moje plany.
Co z tego wyszło?
Spotkałyśmy się pod Stacją Termini i spokojnym spacerem wyruszyłyśmy na wytyczony przeze mnie szlak.
Zza budynków przy dworcu spoglądała na nas błyszcząca na pochmurnym niebie figura Chrystusa umieszczona na dzwonnicy Bazyliki Świętego Serca Jezusowego. Zdawała się błogosławić, by chociaż trochę udało nam się przejść bez deszczu, wbrew zapowiedziom meteo.
Bez problemu zatrzymywałam się z Moniką przy niezaplanowanych obiektach, plany są po to, by je zmieniać - zwłaszcza w Rzymie. Nie dziwię się i sama z chęcią po raz któryś robię zdjęcia otoczeniu Term Dioklecjana, czy Fontanny z Naiadami.
Jeszcze tylko chwila przy Fontannie Mojżesza. Jej nazwa oryginalna jest ciekawą grą słów. Fontana dell'Acqua Felice - dosłownie Fontanna Szczęśliwej Wody, choć w tym przypadku chodzi o imię dane przy narodzinach przyszłemu Papieżowi Sykstusowi V. Pomyślałam, że Felice dobrze tłumaczy się na polskie imię Szczęsny, choć jest i w polskim podobnie brzmiąca forma Feliks.
No nieźle odpłynęłam w dywagacjach na temat nazwy Fontanny Wody Szczęsnego, wróćmy do potężnego Mojżesza i rozsiadłych u jego stóp lwów.
Lwy (dwa z porfiru, dwa z marmuru) "urwały" się z Panteonu, natomiast dużą część trawertynu "pozyskano" z niedalekich Term Dioklacjana. Cóż za recykling!
W końcu wchodzimy do pobliskiego kościoła Santa Maria della Vittoria. Monika nie ma pojęcia, co to za świątynia i co się w niej znajduje. Na początku prawie nie rozpoznaje Ekstazy św. Teresy. To znaczy wie, co widzi, ale myśli, że to przykryta grubą warstwą kurzu gipsowa kopia. Nawet w ten listopadowy dzień stała pod rzeźbą grupa skrupulatnie omawiająca dzieło Berniniego. Widać, że ludzie przychodzą tu specjalnie dla niego, a ono takie zapomniane. Byłam tu 12 lat temu, sięgnęłam więc do albumu z czasów przed aparatami cyfrowymi, niestety, nie znalazłam zdjęcia. Ale jakoś takiego zakurzenia nie przypominam sobie. Wydobywamy się z pierwszego wrażenia i przyglądamy niezwykłej przemianie marmuru w tkaninę, ruch i głęboką mistykę.
Patrząc na siedzące w balkonach po bokach postaci przypomina mi się inna święta - Katarzyna ze Sieny. Wpadała w tak głębokie stany mistyczne, że zapominała o całym ludzkim świecie, co okrutnie niektórzy wykorzystywali, nakłuwając jej np. pięty. Podczas ekstaz nie odczuwała bólu, ale gdy "wracała na ziemię", pokornie znosiła cierpienie jej zadane. Tutaj siedzą tylko na balkonach, może nie zrobią krzywdy Teresie?
W końcu odrywamy wzrok od rzeźby, rozglądamy się po kościele, z zadziwieniem odkrywamy marmurowe drzwi prowadzące do zakrystii. Podchodzimy bliżej, muszę dotknąć, sprawdzić, czy to faktycznie zimny kamień, a nie ludzką ręką uczyniona imitacja. Niebywałe!
Sama zakrystia warta zobaczenia, nie ze względu na sklepik z pamiątkami, ale na pomieszczenie, meble i wystawę szat oraz sprzętu liturgicznego.
Mocny akcent jak na początek randki z Berninim.
Idziemy dalej, w dół na Piazza Barberini.
Tu z kolei świeżuteńko odnowiona Fontanna Trytona aż bije po oczach czystością trawertynu.
Uderza mnie inny kontrast: fontanna - reszta. Fontanna taka żywcem zachowana z XVII wieku, a wokół niej tętniąca współczesność. Działa jak wehikuł czasu, przechodzisz na wyspę pośrodku intensywnego ruchu i zapominasz, że jesteś XXI wiecznym Rzymie.
Na razie idzie nam niemal zgodnie z planem, zmierzamy ku Piazza del Popolo.
I znowu dywagacja na temat nazwy. Pewnie większości ludzi przychodzi na myśl tłumaczenie, że to Plac Ludu. Ja przynajmniej długo byłam przekonana, iż tak się przekłada słowo "popolo". Jakież było moje zdzwienie, gdy przeczytałam, że nazwa pochodzi prawdopodobnie od "pioppi" (łac. populus) czyli topól rosnących kiedyś w tym miejscu.
Dlaczego tam zaprowadziłam Monikę?
Z kilku powodów "berniniańskich" i dla zabawnej odwróconej perspektywy, którą tworzą rozchodzące się od placu ulice wraz z flankującymi ją niemal bliźniaczymi kościołami.
Powody związane z naszym artystą udały nam się połowicznie. Zobaczyłyśmy jedynie bramę, bo kościół Santa Maria del Popolo akurat zamykano na obiadową przerwę. Pech!
Nie będziemy jednak psuć sobie tym humoru :) Idziemy powolutku do następnego miejsca na rzymskiej mapie, ale po drodze zatrzymujemy się na obiad. Wypytałam o trattorię człowieka sprzedająego w hali targowej. I tylko tyle pamiętam, że gdzieś w pobliżu tej hali znalazłyśmy miejsce, w którym odważna Monika zjadła ponoć wyśmienite flaki po rzymsku. Wy już chyba wiecie, co ja myślę na temat tej potrawy?
Przyszedł czas na deser, deser turystyczny, choć i ten spożywczy, zjedzony po obiedzie w postaci genialnego tiramisu wart był zapomnienia własnej zaokrąglającej się figury :)
Deserem był Watykan.
Gdzie, jak gdzie, ale tam o Berniniego nie jest trudno.
Ponieważ Monika nie znała trasy zwiedzania, nie orientowała się w odległościach, była bardzo zaskoczona, że nagle znalazłyśmy się w miejscu, o którym nie śmiała marzyć tego dnia.
Z kolumnadą to jest problem, gdyż istnieje podejrzenie, że Bernini podebrał projekt swojemu artystycznemu przeciwnikowi Borrominiemu. W źródłach to jednak Bernini jest autorem jednego z najsłynniejszych placów świata.
Wnętrze Bazyliki było pozastawiane, nie mogłyśmy, niestety, dojść pod samą konfesję, ani do starej zakrystii - śladów talentu Gianlorenzo. Ale przecież tej świątyni zawsze za mało czasu, by zobaczyć wszystkie jej skarby. Ciekawie było obserwować reakcje Moniki, a zwłaszcza jej niedowierzanie, że wszystkie obrazy na ołtarzach są mozaikami.
Wyszłyśmy, a na dworze przywitała nas ulewa.
Nie dało się więcej wędrować. A i robienie zdjęć było wielkim ryzykiem dla aparatu, stąd specjalnie wkleiłam fotografie z rąbkiem parasolki.
Trudno, artysta musi poczekać.
Tylko jednego miejsca nie mogłyśmy sobie w żaden sposób odmówić - grobu Berniniego.
Byłam przygotowana, wiedziałam gdzie jest, że jest skromny, ale po wejściu do Basilica Santa Maria Maggiore, absolutnie nie mogłyśmy znaleźć miejsca pochówku naszego bohatera. W końcu zapytałam stróżującego pana i wskazał nam zastawiony ławkami skrawek podłogi po prawej stronie schodków okalających prezbiterium. Oniemiałyśmy.
Rozumiem, że Bernini chciał być tak skromnie pochowany, ale zastawienie tego ławkami wprowadziło nas w błąd, wygląda to tak, jakby ktoś tam przed chwią zmywał, i zastawił ławkami, by ludzie się nie poślizgnęli.
Stałyśmy w niezwykle spokojnej świątyni i myślałyśmy o geniuszu, którego dokonania przyszłyśmy uhonorować, a jego duszę obdarować modlitwą za zmarłych.
Pełne wrażeń ruszyłyśmy pociągami, każda w swoją stronę. Monika na wspaniałe warsztaty z artterapii przez fotografię, a ja do domu. W planach pozostało wiele innych dzieł Gianlorenzo Berniniego. Poczekają.
niedziela, 12 stycznia 2014
NA TYŁACH FRONTU
Lubicie oglądać wycięte fragmenty jakiegoś filmu?
Zakulisowe nagrania?
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda tył obrazu?
Myślicie, że to po prostu zwykły kawałek płótna, przez który przebijają drobiny gruntu położonego z drugiej strony?
Albo, co robili artyści, gdy już nie mieli ani kawałka płótna.
Albo, co kryje wnętrze jakiejś skrzyni stojącej pod ścianą w muzeum?
Czy na pewno jest puste?
Nie doczekaliśmy końca Orszaku Trzech Króli, musieliśmy przez nią się przebijać, bo cel wspólnej wyprawy akurat krzyżował się z trasą parady. Nie, żeby było to strasznie trudne, na szczęście tłumy gapiów obstalowały sobie inne miejsca.
Zresztą nie tylko my wykazywaliśmy z lekka osłabione zainteresowanie.
Punktem docelowym dla nas były pomieszczenia Poczty Królewskiej znajdujące się w prawej odnodze Uffizi (patrząc od Palazzo Vecchio).
Jak co roku zorganizowano w nich wystawę z serii "Nigdy niewidziane". Jej obecny tytuł "Dietrofront" tłumaczy się jako zwrot, odwrót, głównie w wojskowej nomenklaturze. Ja poszłam jeszcze o krok dalej w tłumaczeniu, zachowując wojskowe skojarzenia, stąd "Na tyłach frontu".
Zaczyna się mocnym uderzeniem w postaci palety z pozostałościami farby, gdy po drugiej stronie, w bogato rzeźbionej ramie, ten sam przedmiot, łącznie z niezamaskowaną dziurą jest podobraziem autoportretu.
Ciekawe, że wiele prezentowanych prac to autoportrety lub portrety. Na ich tyłach znajdują się inne portrety, scenki obyczajowe, wiersze, albo pieczęcie, czy też różne oznakowania celne.
Bywało, że jęczałam, gdy widziałam to, co pocięto, by namalować z drugiej strony inne sceny religijne, równie piękne, co pozostałości.
Bardzo inetresujące były przedmioty, których normalnie nie można otworzyć, jak cudnej urody hebanowy gabinet ze zdobieniami z kości słoniowej i porcelany, czy też przenośny ołtarz schowany w kufrze.
Najbardziej niespodziewane było spotkanie w jednej ramie dwóch obrazów, dwóch autorów. Właściwie to obecnie są w dwóch ramach, bo je rozdzielono, dzięki czemu możemy jednocześnie oglądać "Przybycie Chrystusa do Jerozolimy" Jana Brueghel'a Starszego i "Kalwarię" Albrechta Dürera. Niestety, tego zdjęcia nie mam, gdyż przy obrazach ciągle kręcili się ludzie, nic dziwnego.
Przewrotnie wśród eksponatów umieszczono iluzjonistyczny obraz. Nie miał rewersu z jakimiś dodatkami, sam udawał tytuł obrazu.
Wystawę obejrzałam już dwa razy, jest niewielka, "akuratna", należy do takich, które nie umęczą, zdołają zachwycić, zaskoczyć i rozśmieszyć.
Kilka zdjęć z wystawy znalazłam tutaj i tutaj.
Tego dnia trafiła się mi jeszcze jedna perełka, ale o tym kiedy indziej :)
Zakulisowe nagrania?
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda tył obrazu?
Myślicie, że to po prostu zwykły kawałek płótna, przez który przebijają drobiny gruntu położonego z drugiej strony?
Albo, co robili artyści, gdy już nie mieli ani kawałka płótna.
Albo, co kryje wnętrze jakiejś skrzyni stojącej pod ścianą w muzeum?
Czy na pewno jest puste?
Nie doczekaliśmy końca Orszaku Trzech Króli, musieliśmy przez nią się przebijać, bo cel wspólnej wyprawy akurat krzyżował się z trasą parady. Nie, żeby było to strasznie trudne, na szczęście tłumy gapiów obstalowały sobie inne miejsca.
Zresztą nie tylko my wykazywaliśmy z lekka osłabione zainteresowanie.
Punktem docelowym dla nas były pomieszczenia Poczty Królewskiej znajdujące się w prawej odnodze Uffizi (patrząc od Palazzo Vecchio).
Jak co roku zorganizowano w nich wystawę z serii "Nigdy niewidziane". Jej obecny tytuł "Dietrofront" tłumaczy się jako zwrot, odwrót, głównie w wojskowej nomenklaturze. Ja poszłam jeszcze o krok dalej w tłumaczeniu, zachowując wojskowe skojarzenia, stąd "Na tyłach frontu".
Zaczyna się mocnym uderzeniem w postaci palety z pozostałościami farby, gdy po drugiej stronie, w bogato rzeźbionej ramie, ten sam przedmiot, łącznie z niezamaskowaną dziurą jest podobraziem autoportretu.
Ciekawe, że wiele prezentowanych prac to autoportrety lub portrety. Na ich tyłach znajdują się inne portrety, scenki obyczajowe, wiersze, albo pieczęcie, czy też różne oznakowania celne.
http://www.ilmassimiliano.com/wp-content/uploads/2013/12/DietroFront-mostra-luigi-russolo.jpg |
Bywało, że jęczałam, gdy widziałam to, co pocięto, by namalować z drugiej strony inne sceny religijne, równie piękne, co pozostałości.
Bardzo inetresujące były przedmioty, których normalnie nie można otworzyć, jak cudnej urody hebanowy gabinet ze zdobieniami z kości słoniowej i porcelany, czy też przenośny ołtarz schowany w kufrze.
Przewrotnie wśród eksponatów umieszczono iluzjonistyczny obraz. Nie miał rewersu z jakimiś dodatkami, sam udawał tytuł obrazu.
Wystawę obejrzałam już dwa razy, jest niewielka, "akuratna", należy do takich, które nie umęczą, zdołają zachwycić, zaskoczyć i rozśmieszyć.
Kilka zdjęć z wystawy znalazłam tutaj i tutaj.
Tego dnia trafiła się mi jeszcze jedna perełka, ale o tym kiedy indziej :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)