niedziela, 11 stycznia 2009

BYŁO SŁOŃCE, WIĘC ...

Zgadza się - wycieczka. Ale nie w krajobrazy. Ale do Florencji mało florenckiej. Otóż wybraliśmy się do Muzeum Stibberta.
Najpierw jednak obiad, bo wyjechaliśmy zaraz po Mszy, co "uratowało" mnie przed kucharzeniem. Dzielnica, w której mieści się muzeum leży już kawałek od centrum miasta. Zaczęliśmy więc kulturalnie od poszukiwania lokum przyjaznego naszym żołądkom. Wydawało się, że ta część nie obfituje w takie miejsca. Jak więc je znaleźć? Zapytać w muzeum! I wysłano nas do spagheterii prowadzonej prze braci Brigante. Dokładnie taka była nazwa: "Fratelli Brigante". Z zewnątrz, i wewnątrz, wystrój mało zachęcający, ale obłożenie stolików wstrzymało nas przed wyjściem. Wszystko zajęte! Znaczy że muszą tu dobrze karmić. A nawet gdyby nie, ten autentyzm, atmosfera półrodzinna, żadnych turystów, kto wychodził, żegnal się z (prawdziwie) braćmi. Parę minut poczekaliśmy i siedliśmy. Jedzenie bez wielkich achów, ale smaczne, z bardzo dobrym winem z okolic Montespertoli. Zamówiliśmy pół litra, okazało sięj, że podają w całej butelce, no to się nie oszczędzaliśmy. A co mają zlewać po nas! Trzeba dodać, bo o tym chyba jeszcze nie wspominałam, że mamy zwyczaj zamawiać tzw. wino domu (di casa), jest to trunek, który dany lokal sprowadza i butelkuje samodzielnie, często naklejając własną firmową etykietkę. Brak reguły co do kosztów, ale nie są to wina o oszałamiającym pułapie cenowym, w zasięgu naszej kieszeni.

Mieliśmy czas, bo Muzeum można zwiedzać tylko pod czujnym okiem pani kustosz. Szkoda tylko, że "pod okiem", ale bez fonii. Najbliższa wizyta zaplanowana była na 15.00.

Ale dokąd w ogóle się wybraliśmy. Kim był Frederick Stibbert? Urodził się w 1838 roku w rodzinie włosko-angielskiej z dużymi tradycjami żołnierskimi. Jego ojciec był żołnierzem a dziadek bodajże generałem dowodzącym jakimiś wojskami w Indiach. Ojciec dość szybko go osierocił, ale matka (Włoszka) chyba dobrze sobie finansowo radziła, gdyż zakupiła ciekawy dom villa di Montughi, na obrzeżach Florencji. Wykształciła syna zagranicą, w Cambridge. Po studiach wrócił do Florencji, którą się bardzo fascynował. Pociągało do także średniowecze, więc rodzinną posiadłość obłożył w niektórych miejscach kamieniem, dobudował wieżyczki i krenelaże, przeformował okna i oto mamy przed sobą zameczek.
Jak te autentyczne średnioweczne budowle, ze ścianą pełną herbów.
Ciągle jeszcze nie weszliśmy do budynku. Obok kusił park, ale to innym razem, raczej słoneczną wiosną, najpierw wnętrza.

Stibbert interesował się uzbrojeniem, zwłaszcza ryserskim, i co powiązane z tym, swoistą historią ubioru. Jego kolekcja jest zdumiewająca. Takiej ilości mieczów, zbroi, wyposażenia XVI-wiecznych rycerzy europejskich, muzułmańskich, czy japońskich to ze świeczką w ręku szukać. O japońskiej kolekcji mówi się na przykład, że jest największą poza Japonią. Oszałamiająca ilość!! Zastanawiałam się, gdzie jest granica kolekcjonerswa, czy tego typu zbieracz wie, co ma w swojej olbrzymej kolekcji? A gdy ma więcej kolekcji? Myśmy zobaczyli (mniejsze lub większe): zbrojną, porcelany, obrazów, sakralną, ubiorów, bajek japońskich. Kupiliśmy kasetę video (bo niedroga), na kórej zaprezentowano także inne zbiory, np. cudownych tkanin. Ciekawe, co jeszcze tkwi ukryte przed okiem zwiedzająych?

Sztucznie rozdzieliłam sale ekspozycyje od typowo domowych, w rzeczywistości to niezła mieszanka. 64 sale przenikają się nawzajem, te muzealne z przeznaczonymi na życie codzienne. Zobaczyliśmy salę balową, gabinety, pokoje gościnne, sypialni nie widzieliśmy. Muszę na chwilę zatrzymać się w palarni. Ależ nie! Ja nie palę! Nieopodal sali balowej przygotowano małe pomieszczenie, z którego można było wyjść na dwór. Całe ściany w przepięknych kafelkach. Praktycznie! Łatwo było zmyć dym. W innych pomieszczeniach ściany wyłożono tkaniną bądź efektownym kolorowym kurdybanem. Ten ostatni nadał wielu pomieszczeniom ciężki, mroczny charakter. Wyobrażam sobie, jak już jesteście przesyceni słowami bez obrazów, ale, niestety, nie wolno było robić fotografii. Trochę z tego, co mnie oszołomiło, możecie zobaczyć tutaj.

Szalona postać - Stibbert - umarł bezpotomnie i wszystko to pozostawił ukochanemu miastu. Ech!

Owej mnogości nie odebrałam jako mankament, za to wszechobecne zimno zaczęło mi pod koniec wizyty mocno doskwierać. Na szczęście przy wyjściu na zwiedzających czeka bar. Salwowaliśmy się herbatą i towarzystwem kaloryfera. A potem kierunek dom. Ale my tam jeszcze wrócimy. Park przy posiadłości jest równie dziwaczny, co eklektyczny zamek z XIX wieku. Tylko niech słońce wyjrzy i przygrzeje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz