W niedzielę wybraliśmy się do Cutigliano. Położone w Górach Pistojskich kusiło możliwością ochłody.
Nie jest to wielce zabytkowe miasteczko, ale urokliwe na pewno i faktycznie chłodniejsze. Zresztą wrażenie niższej temperatury spotęgowały wybitnie pyszne lody. Powoli zaczynam rozróżniać czym się różnią bardzo dobre włoskie lody od wybitnych włoskich lodów. Zupełnie nieoczekiwanie trafiliśmy na bar „La Baita”, w którym od 1946 roku produkuje się lody należące do wybitnie wyśmienitych. Gołym okiem i potem wszystkimi kubkami smakowymi przekonałam się, że mam do czynienia z rzemieślniczą produkcją, z naturalnymi smakami i barwami wynikającymi z użytych owoców. Wybrałam lody jeżynowe oraz z ricottą i orzechami. Postawiły mnie na nogi, bo byłam strasznie ospała po zażyciu środka na chorobę lokomocyjną. Najpierw przeszliśmy się uliczkami częściowo zastawionymi przez kramy i wystawki ze sklepików.
Spotkaliśmy biszkoptowego kolegę Drusa. Dobrze, że nie było go z nami. Wpadłby w kompleksy, toć tamten to drobina przy czarnym tłuściochu.
Usiedliśmy w barze przyglądając się człowiekowi ostrzącemu noże, sprawiał wrażenie przynależności do grupy zabytków miasteczka.
A skoro już o nich mowa to wcale nie tak, że nic starego nie wyszukaliśmy. Cutigliano szczyci się interesującym Palazzo dei Capitani upstrzonym herbami, dającą chłodne schronienie Loggia dei Capitani oraz dwoma kościołami (XIII i XV wiecznym).
Wszystko oplątane siecią wznoszących się i zbiegających w dół uliczek. Znowu naiwnie wzięłam szkicownik.
I znowu burza nie pozwoliła mi dokończyć. Co gorsze nawet niektórych zdjęć nie zrobiliśmy, loggię w całości mam tylko na nieukończonym rysunku (w całości na niedokończonym?)
Deszcz nie przeszkadza zwiedzaniu kościołów. W XV wiecznym Pieve di San Bartolomeo wzrok zatrzymałam na organach, ambonie i XVII wiecznej chrzcielnicy.
Drewnianego biskupa nie spotkałam, Krzysztof go wypatrzył.
Z XIII wiecznej Chiesa della Madonna alla Piazza nie chciałam wyjść. Była taka niewielka rozmiarami, niezagracona, z jedynym oświetleniem wyławiającym z mroku ołtarz warsztatu della Robbia.
Mimo, że przestawało padać, rysować się nie dało, pojedyncze krople marszczyły papier. No to wróciliśmy, ale na chwilkę zjechaliśmy z trasy, by popatrzeć sobie na Ponte Sospeso czyli wiszący most o długości ok.212 metrów. Most to trochę na wyrost powiedziane, to taka długaśna kładka dla pieszych, ale wrażenie robi. Więcej zdjęć dających pojęcie o tym, co budzi mój lęk, umieściłam w zapiśniku. Słońce na nowo przebijało się przez chmury tworząc wraz z oparami tajemniczą atmosferę w dolinie, nad którą przerzucono tę stalową konstrukcję.
No rzeczywiście - wcale nie zabytkowe - wręcz nie było czego oglądać:P to trochę herbów i nędzne dwa kościoły i to jakie współczesne, to zupełnie nic:P. a najbardziej czego zazdraszczam???!!!......... oczywiście tego mostku:):):)
OdpowiedzUsuńhihihi
OdpowiedzUsuńświetny komentarz !!!!
a Gosia jak ślicznie się na tym mostku prezentuje :)))
Dzięki temu wpisowi, postanowilem zobaczyc ten most. Mimo tego że trzeba nadłożyć drogi to naprawdę warto. Ta wysokość i wrażenie lotu nad lasem nie do opisania. Dziekuje.
OdpowiedzUsuń