piątek, 31 lipca 2009

KONIEC TYGODNIA, ALE NIE KONIEC UPAŁÓW

Wczesnym rankiem wstałam, by choć trochę poprasować. Parę ubrań zawisło na wieszakach, a ja wymiękłam. Tym bardziej, że nie mam teraz dobrego żelazka. W związku z tym jeszcze przed obiadem pojechaliśmy obejrzeć ofertę i zgłupieliśmy. Te zwykłe żelazka to nie problem, ale jest też tutaj wiele modeli takich które pobierają parę z bazy, same jej nie produkując. Nie wiem, w czym różnica. Muszę przeprowadzić śledztwo. Jak dotąd bylismy się poradzić znajomej krawcowej, ale ta tylko zamieszała jeszcze bardziej w rozeznaniu, bo stosuje sprzęt profesjonalny z deską odciągającą parę, schładzającą się i ochładzającą, wedle uznania. Żelazka z bazą są droższe od tych popularnych i znanych mi z Polski rozwiązań.

Usprawiedliwiona wróciłam więc do pracowni i trochę popracowałam. Około 14.30 przyjechali na chwilę goście, podjęłam ich lodami i zimną herbatą. Po czym wróciłam ponownie do pracowni. Niestety popołudnia są tam trudne do zniesienia, mimo dwóch nawiewów chłodzących. Zeszłam na dół i zabrałam się za ciąg dalszy korekty książki. A wieczorkiem wybraliśmy się w piątkę (Tata, Krzysztof, dwa potwory i ja) na spacer w okolicach Vinacciano. To maluśka osada z pozostałościami zamkowymi, parafialnie sąsiadująca niemal z naszą parafią. Jest położona na łagodnych wzgórzach, otaczają ją gaje oliwne, winnice oraz las. Pisałam o niej dwa lata temu.

Ponieważ jest wyżej od San Pantaleo spodziewaliśmy się poczuć różnicę temperatur. Udało się! Spacer należał do wybitnie przyjemnych. Najpierw wdepnęliśmy do samej Vinacciano z własną krzywą wieżą. Porozglądaliśmy się trochę po leniwych zakątkach.

Przysiedliśmy na uroczych ławkach przy kościele.

Wypatrywaliśmy kopuły Duomo we Florencji.

A potem podjechaliśmy do regularniejszego lasu, by w końcu osiem łap wybiegało się bez zagrożenia udarem cieplnym. Naocznie przekonałam się o wielkości żmij żyjących w okolicy, oto wylinka o długości mniej więcej 70 cm.

Po drodze natknęliśmy się na jedno domostwo, chyba przeznaczone dla turystów, sądząc po samochodach stojących na podwórzu. Sam budynek położony jest niezwykle z widokiem i na Vinacciano i na całą dolinę z Pistoią, Prato i Florencją na horyzoncie.

Wszystko szykuje się do pełni dojrzałości i kasztany i oliwki:

Tym razem nie czułam w ogóle woni lasu. Do końca spaceru snuła się za mną otoczka zapachu rozmarynu który w porażających ilościach (na zdjęciu mniej niż połowa zakrzaczenia) spotkaliśmy pod ścianą kościoła w Vinacciano.

8 komentarzy:

  1. Małgosiu jak zawsze pięknie! Cudowne okolice, piękne widoki, ach jakże chciałabym mieć takie na codzień.
    Sliczne zdjęcia, a rozmaryn po prostu rozwalił mnie na łopatki. Nigdy nie widziałam takiego potężnego krzaka rozmarynu! Ależ musiało pachnieć!:))
    Miłego dnia i weekendu :**
    Majana

    OdpowiedzUsuń
  2. pieknie , pieknie a najpiekniej Gosia wygląda w tym ogromnym rozmarynie :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej Gosiu!
    Własnie wróciłam z wyprawy i jeszcze dziś miałam taki widok na Florencję gdy z campingu w Pogetto wyruszałyśmy do Florencji, a potem Bolonii na lotnisko. Aż nierealne.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pani Małgorzato, podała Pani przepis na nalewkę z orzechów włoskich, ale nie do końca. Powoli zbliża się moment dodania cukru i wina - o czym tylko Pani wspomniała nie podając szczegółów...

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo ciekawy wpis, zmije wToskanii to nowosc dla mnie.
    Co do upalow pod Neapolem jeszcze wieksze upaly i bez klimatyzacji nie dalabym rady przetrwac...
    Zdjecia jak zawsze bardzo ciekawe!

    Pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy... :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Mnie ledwo udało się w doniczce na oknie wyhodować 15 cm wysokości rozmaryn (dwie gałązki)przez dwa lata!!!Elżbieta

    OdpowiedzUsuń
  7. te widoki powalają me oki, a na głowie z zazdrości pojawiaja sie loki
    (a poza tym jest wszystko oki!)
    buzi w Małgosię!

    OdpowiedzUsuń
  8. Jest tylko jedno miejsce we Wloszech gdzie nie ma zmij. Jest nim Sardynia.

    OdpowiedzUsuń