sobota, 12 września 2009

DŹWIĘKOWA FLORENCJA

Jedna ekipa pożegnana. Dzisiaj do Villa Morosi przyjechali następni. A tymczasem wyskoczył mi nagły wyjazd do Florencji. Wydawnictwo wpadło na miły gest w ramach promocji - drobiazgi prosto z Toskanii. Jak to będzie wyglądało, dam znać gdy książka ukaże się w sprzedaży. W czwartek robiłam więc zakupy, przy okazji część czasu spędziłam z "licealistami", część z jedną z czytelniczek bloga, sympatyczną Elą, która przez trzy tygodnie szlifuje tu język włoski.

Trzecią część wyprawy do Florencji spędziłam z dzwonnicą czyli campanile di Giotto.

Postanowiłam przyjrzeć się jej dokładniej.

Wieża jest niezwykle elegancka. Kwadratowa w przekroju z wyraźnie zaakcentowanymi narożnikami. Jej nazwa pochodzi od imienia artysty, który ją zaprojektował. Niestety nie dożył końca budowli. Po nim przejął ją słynny rzeźbiarz Andrea Pisano, który doprowadził dzieło do drugiego piętra.
Już palce wypisywały następnego artystę kończącego wieżę, ale zatrzymać się muszę nad dwoma pierwszymi. Wszak już wspomniałam o rzeźbiarskiej specjalności Pisano, Giotto zasłynął głównie z malarstwa. Osobiście nie znam przypadku takiego połączenia talentów. Wszak malarstwo czy rzeźbiarstwo samo w sobie jest wystarczającym darem Bożym. A szkół wyższych to oni nie pokończyli. Skąd w nich ta wiedza? Skąd talent?
Nomen omen Talenti to nazwisko trzeciego odpowiedzialnego za ukończenie budowli. Trochę zmienił projekt, nie zakończył jej szpiczastym dachem lecz zostawił niemal płaską (nieiwelki piramidalny dach nie jest widoczny z dołu), z tarasem widokowym.

A cóż to za budowla campanile di Giotto? Osobno stojący budynek wyrastający na wysokość 84,70 m ponad plac, o dwa metry jedynie niższy od katedry. Zaprojektowany na planie kwadratu o boku 14,45 m. Niby nudne cyfry, a taka perełka. Żadna liczba nie opowie o "nabrzmiałych" narożnikach, o trzech kolorach marmuru misternie utkanego w geometryczne wzory czy o bogatym wystroju rzeźbiarskim elewacji.

Tak sobie pomyślałam, że szkoda iż nie jestem muzykiem, bo dzwonnica brzmi nie tylko dzwonami.

Wiele określeń na jej zewnętrzny wygląd można by wziąć z języka dźwięków: a to rytmy, mocne akcenty, przewodnie motywy, staccato czy wręcz pizzicato drobnych zdobnych elementów. Ech!

A gdy tak człowiek obejdzie sobie niemal dookoła, gdy poszuka punktu, z którego obiektyw obejmie całość, gdy ma jeszcze czas do umówionego spotkania, to podchodzi bardzo blisko i żałuje, że nie ma lornetki. Trzeba polegać więc na własnych niedoskonałych oczach i zoomie aparatu fotograficznego. Wejrzeniu podlegają kopie, bo cenne rzeźbiarskie ozdoby powędrowały do katedralnego muzeum, aż wstyd się przyznać, w którym jeszcze nie byłam.

Cóż zobaczyłam? Najbliżej oczu jawią się dwa rzędy płaskorzeźb będących swoistą historią człowieka. Przed nami więc sceny biblijne, znaczące zajęcia ludzkie, sakramenty, sztuki wyzwolone.

O jednym z reliefów mówi się, że wyrzeźbił go sam Giotto. Chodzi o pasterza wyglądającego z namiotu. Ale sławy temu dziełu nie przysporzył temat, czy jakaś specjalna kompozycja. Chodzi o psa, który przysiadł w prawym dolnym rogu. Ponoć to wspomnienie z dzieciństwa artysty.

Pietyzm i realizm przedstawień można dojrzeć w detalach, a to woły z mozolnym wysiłkiem pokonujące ciężką ziemię, a to kamień po kamieniu powstający mur, czy też aż do odcisków na dłoniach wiosłujący rybacy.

A jeśli już jesteśmy przy zwierzynie, to wszak nie mogło zabraknąć lwów - dumy Florencji.

A skoro lwy - symbol miasta to i drugi jego symbol - lilia florencka.

Powyżej cyklu płaskorzeźb zadomowili się święci i prorocy, prorocy i sybille.

Najbardziej dojmującym przedstawieniem jest scena ofiary Abrahama. Ciekawe, że ojciec nie patrzy na syna, odwraca głowę. Liczy jeszcze na cud? Nie jestem matką, ale podziwiam potęgę wiary, jaką wykazał się ojciec narodów.

Długo mogłabym "czytać" wieżę, bądź jej "słuchać", zgodnie z wcześniejszymi słowami. Już kiedyś ją rysowałam, ale przyznam że z chęcią kiedyś jeszcze do niej wrócę, jak nie z pędzlem to chociaż z ołówkiem. A nawet z pustymi rękami. Może nabiorę sił by wejść po 416 stopniach na jej szczyt?

Ona poczeka.

7 komentarzy:

  1. Piękny wpis, a pasterz wyglądający z namiotu i jego pies...niesamowite!Cieszę się, że można choć Twoimi oczmi wypatrywać i "wsłuchiwać się" w szczególiki, które umykają pospieszym turystom.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za opis. Przynajmniej mogę uzupełnić moją wiedzę i "dooglądać" szczegóły. Pozrawiam, Kasia

    OdpowiedzUsuń
  3. na mnie niech też poczeka :)
    416 stopni to przecież niewiele
    hihihi

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne zdjęcia!
    A ja się musze pochwalić - BYŁAM na Wieży na samej górze ! I weszłam te 416 stopni:) To naprawdę nie tak ciężka sprawa. Razem z nami był synek i też wszedł tyle stopni:)
    Naprawdę piękna sprawa, cudny widok na Florencję z każdej strony.
    POLECAM!:)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam nadzieję, że kiedyś, kiedyś zobaczę te cuda ,,na żywo,,.Pewnie nie prędko...

    OdpowiedzUsuń
  6. A i Tobie nie brak talenu juz nie wspomne, ze i zdolnosci manulanych bo i swiece i malarstwo i rysunek, ale jeszcze pieknie to wszystko potrafisz opisac w dodatku tak ciekawie, ze chyba kazdego jestes w stanie zachecic do obejrzenia tejze wiezy.
    A ja juz nogami przebieram, zeby do tej Florencji i Toskanii jechac :)

    Kolejne wielkie podziekowanie sle za ten wpis :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Miło jest za Twoją sprawą powrócić do Florencji

    OdpowiedzUsuń