wtorek, 8 września 2009

MOJE WINA, MOJE WINA, MOJE BARDZO SMACZNE WINA!

Tak się chce zakrzyknąć po poniedziałkowej wyprawie w Region Chianti. Cel był ściśle określony: zakupić dobre wino stołowe do codziennych posiłków u producenta o nazwisku Mazza. Dlaczego ten spośród wielu? A bo dwa lata temu nabyliśmy już kiedyś przez pośrednika gąsior ich wina i uważamy, że tej linii należy się trzymać. Skoro jednak już się wybraliśmy w drogę to może choć ciut o turystyczne klimaty trącić się kieliszkami?
Zaczęliśmy więc faktycznie od trącania się a mianowicie od obiadu, bo tą porą zjawiliśmy się w niewielkiej Castellina in Chianti. Zapytaliśmy pani w sklepiku z ceramiką, gdzie tu się dobrze jada. O dziwo wcale nie rzuciła jedną konkretną nazwą, uznała że w całym miasteczku gotuje się "nie pod turystów". Ale trochę pociągnięta za język przyznała, że chętnie jada w restauracji "Sotto le volte" umieszczonej w przejściu o sklepieniu kolebkowym, stąd "pod łukami" w nazwie. Zresztą przejście, w którym znajduje się wyszynk jest ulicą o nazwie Via delle Volte - choć w normalnym pojęciu to ulicy w ogóle nie przypomina. To uroczy pasaż w murach miasteczka.
Ponieważ byliśmy bardzo głodni skusiliśmy się na przystawki toskańskie w postaci małych kanapeczek typu crostini wątróbkowe, bruschetta oraz - moje odkrycie smakowe - biała fasolka z szałwią. Długo w pamięci mej jamy gębowej będą ravioli z ricottą i szpinakiem posypane wiórkami truflowymi. Ależ zestaw! Za to kaczka tym razem mimo przepysznego sosu mogła zaliczyć się jedynie do interesujących, ze względu na zbyt dużą krwistość mięsa. No nie mogę się przekonać do tego, że pod naciśnięciem noża krew mi wycieka na talarze (nie moja własna). A we wspomnianych kieliszkach wyśmienitym bukietem wiało chianti classico - król regionu.
O królowaniu tego trunku można się szybko przekonać po krótkim spacerze. Zamiast typowych suwenirów w rękach turystów królują wina. Miejscową kobietę od razu można było rozpoznać po wodzie w butelkach i, mimo obładowania, odbywanej rozmowie telefonicznej.
Wszędzie na przechodzących łypie czarny kogut - symbol szlachetnego trunku.
Osiołek z ulicznego kramu niewiele zdziała wobec takiej ilości drobiu.
Ja się waham która czerwień jest bardziej pociągająca - winna czy zmotoryzowana?
Sama mieścina maluśka z niewielką ilością zabytków i jak zawsze sporą dawką detali.
Warto przysiąść, chwycić za ołówek i uwiecznić fragment Castelliny nie tylko w postaci fotograficznej. Tym razem nie burza mnie przegoniła, nawet gorące słońce byłam w stanie wytrzymać, ale nie po to targam wielki szkicownik by na miejscu rysować z wyobraźni, a do tego zmusiły mnie aż dwa pojazdy dokładnie zasłaniające szkicowany widok. Pozostało więc co narysowałam do czasu ich przyjazdu:
Więcej swobody miał rzeźbiarz, którego ciekawe dzieła rozstawiono w różnych punktach Castelliny. Kobiece postaci trzymają w rękach biało-czarne kamienie, symbole przynależności do Sieny. Jedna z rzeźb pokazuje kto z kim walczył o winodajne tereny, dwie postaci ustawione tyłem do siebie trzymają w rękach symbole miast: Sieny i Florencji.
A potem to już pozostało udać się do localita Montelupo

Droga do producenta prowadziła przez bajkowe widoki pełne winnic i gajów oliwnych.

Nie brakło cyprysów, ale też i bardziej dzikich terenów.

Na winnych krzewach pyszniły się mocno już dojrzałe grona. Czasami na straży rzędów stały krzaki róż ponoć szybciej łapiące szkodniki , swoista awangarda. 

Zadziwiliśmy się GPS, który okazało się miał bardzo dokładną mapę terenu i zaczął nas prowadzić szutrową drogą zwaną tutaj "strada bianca". Po drodze zobaczyliśmy pierwsze zbiory winogron, jak nam później wytłumaczył Massimo Mazza zbierano szczep o nazwie merlot.

Ci zbierali ręcznie, ale gdzieś przy drodze stał uszykowany do zbiorów kombajn, przedziwna konstrukcja.

Co chwilę wydawałam z siebie okrzyki zachwytu. Uśmialiśmy się ze znaku ostrzegawczego "przejście dla pieszych". Duży ruch muszą mieć na tym szutrze.

A już reklama zapewne jakiejś agroturystyki rozłożyła mnie na łopatki.

No i znaleźliśmy się w gościnnych winnych progach rodziny Mazza.


Przywitał nas Roberto, po czym zawołał zaraz swojego brata Massimo, który z wielkim zapałem opowiadał o produkcji wina. Miło się słuchało przy degustacji trunku. Najpierw spróbowaliśmy czy to jest to po co przyjechaliśmy. Oj tak tak!

Szczep sangiovese, szlachetny, nie wiem czy umiem dobrze określić, że nie odczuwa się zbyt wielu garbników, przez co wino jest wyśmienite do wielu potraw, z niemal słodką nutą. Zachęceni przez Massimo skosztowaliśmy też różowego stołowego, oj to! to! Myślę, że obłędna delikatność smaku przekonałaby nawet tych, którzy nie piją wytrawnych win. W końcu dowiedziałam się, skąd różowość płynu. Otóż skórki owocu (szczepów ciemnych winogron) mogą pozostać najwyżej do dwóch tygodni produkcji, potem się je oddziela i stąd fantastyczna barwa. Już bez degustacji zakupiliśmy jeszcze białe wino (głównie szczep trebbiano). Wszystkie sprzedawane sfuso z wielkich pojemników w cenie 1,25€ za kilogram. Tak, tak - to też jest charakterystyczne, że i wino i oliwę kupuje się u producentów na kilogramy.

Czerwone i białe wino mają klasyfikację IGT czyli Indicazione Geografica Tipica, co już nawet nie znający włoskiego mogą odczytać jako wskazanie na region. A o klasyfikacji win nie będę się rozpisywać, mądrzejsi za mnie to uczynili, choćby
tu
Oprócz wina sfuso rodzina Mazza produkuje, a jakże wina chianti classico, do dostania jedynie w butelkach. Przy okazji zapytaliśmy, czemu wycofano się z rozlewania trunku do butelek typu "fiasco", tych pękatych z koszyczkiem. 

Otóż Massimo wyjaśnił, że butelkowanie do fiasco wymaga ręcznej produkcji, a zwyczajne butelki nie. Wybraliśmy sobie dwa roczniki chianti classico, nie skusił nas rocznik 2000, bo jak nam sam producent wyjaśnił, że to już trzeba mieć zamiłowanie do wina o wyraźnie zmniejszonym posmaku owocowym. Powiedzenie im wino starsze tym lepsze powoli odchodzi do lamusa, a oto wyjaśnienie zjawiska.
Wina z lat 70 i 80 XX wieku są tylko do wejrzenia:

Co ciekawe rodzina nazywa niektóre wina od imion członków familii. Bardzo swojskie jest takie spersonalizowanie swojej działalności. Ciekawie to brzmiało to Giorgio - wujek, a tu dziadek - Mariano.


Co jeszcze mogę napisać o samym producencie?
Otóż założyli firmę w 1954 roku, mają 35 ha winnic. Praca winiarza w Toskanii podlega ścisłym przepisom. Każde poletko ma swój numer i taki sam numer musi się znajdować na zbiorniku z trunkiem.

Obecne gorące lato sprzyja winogronom, choć powoli zauważa się obsychanie roślin. Nie wolno jednak im podlewać winnic, w przypadku szczepów przeznaczonych na wina DOC czy IGT można ratować rośliny jedynie za zgodą konsorcjum i w takiej ilości wody, na którą się ono zgodzi.
W tym roku rzeczoznawca ustalił datę rozpoczęcia zbiorów w tym konkretnym przedsiębiorstwie na 20 września.
Wszystko jest pod tak ścisła kontrolą, że na nasze zakupione wino wydano nam kwit nie tylko będący fakturą, ale zaświadczający nawet w ilu zbiornikach wieziemy trunek.
Myśmy zakupili wino do kanistrów nabytych w Pistoi, nieszczęśliwie okazało się że i zakup był droższy i gorszy jakościowo. Przez co uroniliśmy trochę kropel wspaniałego napoju i w samochodzie rozchodzi się teraz woń podobna do tej, jaką poczuliśmy w punkcie sprzedaży. A jest to dla mnie nie tylko zapach wina ale i chleba. Coś w tym musi być, wszak jakieś drożdże wchodzą w grę.
Na miejscu dowiedzieliśmy się o możliwości zakupu czegoś w rodzaju worków z korkami tak szczelnymi, że wino bez szkód przechowuje się nawet przez pół roku. 

No cóż, nas czeka rozlewanie wina do butelek.
W wyśmienitych humorach wynikających nie tylko z degustacji wina ale i ze smakowania krajobrazu wróciliśmy do domu.

A widziane z drogi Monteriggioni było ze swoim pierścieniem murów jak okrągła wielka pieczęć na tym dniu.

11 komentarzy:

  1. Sądząc po tytule myślałem że sama poddajesz coś fermentacji.

    Świetny region i świetne zdjęcia, aż się chce pójść po kieliszki i odkurzyć jakąś butelczynę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ehhh... I pomyśleć, ze najpierw się liczy te długaśne dni przed wyjazdem, a potem już tylko tęskni i ubolewa, że to już ponad trzy tygodnie temu i że tak szybko zleciało...
    Byłam tam, byłam w tym Monteriggioni. I nawet wino w tamtejszej enotece (wielkiej i bogatej) kupiliśmy!
    Kinga z Krakowa

    OdpowiedzUsuń
  3. aż sobie polałam jakem Kieliszewska!Wasze zdrowie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Piekna wyprawa, nazwe miejscowosci zapisuje, jako, ze wlasnie wiosna sie tam wybieramy, choc pewnie lepiej byloby teraz jesienia, a juz nam sie nie chce, poza tym co z psem zrobic?
    Wiec i nazwa miejscowosci wedruje do przewodnika o Toskanii, ktory czeka cierpliwie no i nazwa wina.
    I jesli o wina chodzi nie przepadam za Chianti jako takim, bo wydaje ma sie cierpie i mocne wole delikatniejsze, le malzonek lubi wiec zapisuje nazwe producenta, mam nadzieje, ze gdzies tu w okolicach Neapolu znajde je.
    Pozdrawiam i dziekuje za kolejna ciekawa wycieczke i zdjecia :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Niesamowite... Moim marzeniem jest kiedyś zamieszkać tam i skorzystać z tych cudów.
    Jak na razie nie ma nawet szans na powrót do Włoch. Tak - powrót, bo chyba w poprzednim wcieleniu byłam Włoszką ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. I jeszcze powiem - jestem fanką słoneczników ,ale także cyprysów, no nie mogę jakie one cudne.
    We Włoszech polubiłam też platany:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Och, umieram z zachwytu ! Małgosiu no po prostu bosko, no bosko tam jest. Ach...

    OdpowiedzUsuń
  8. Z podwójną przyjemnością oglądam te zdjęcia, ponieważ mogę w domu smakować wino, które było tu nalewane. Mniam

    OdpowiedzUsuń
  9. Dziękuję za bardzo interesujący opis i cenne wskazówki. Za kilka dni będę je degustował - już czuję ten smak...

    OdpowiedzUsuń