Zaczęliśmy od wspólnego obiadu u nas na plebanii a potem samochodem Rysia wyruszyliśmy na trasę.
Podjechaliśmy na parking przy Porta San Giovanni, a tu niespodzianka - brak miejsc! Latem zawsze coś tam znajdowaliśmy. Skąd tyle aut zimą? Może jakaś impreza? Na nic takiego nie trafiliśmy, myślę, że ludzie byli stęsknieni spaceru i słońca. Jako i my.
Znaleźliśmy wolne miejsca na parkingu zwanym P3, przeszliśmy przez mury nieopodal Chiesa di San Agostino, więc pokazaliśmy panom tablicę upamiętniającą Iwaszkiewicza, który przemieszkiwał w San Gimignano.
I pod tą tablicą nasze drogi się rozeszły. Rysiu z Wojtkiem ruszyli pierwszy raz smakować średniowieczne mury, a nas nogi powiodły do kolegiaty zwanej katedrą. Swego czasu była nią faktycznie, ale po zniesieniu diecezji San Gimignano oczywiście straciła ten tytuł.
Pierwszy raz miałam możliwość obejrzeć wnętrze. Bilety kupuje się w malutkim muzeum sakralnym i wchodzi bocznym wejściem wiodącym przez ładną loggię. Niby wiedziałam, co się znajduje wewnątrz, ale i tak jęknęłam z zachwytu. Wiedza moja była oparta niemal jedynie o słowa, gdyż fotografii wnętrza jest niewiele a podczas zwiedzania obowiązuje zakaz fotografowania, w związku z czym muszę się ograniczyć do opisu słownego plus reprodukcji znalezionych w internecie.
Niepozorny Kościół Matki Bożej Wniebowziętej kryje w sobie niezwykłe freski. Wejście (bocznymi drzwiami) wprowadza pewien bałagan w ich oglądzie. Należy podejść do drzwi z wejściem głównym i tam zacząć zwiedzanie.
Nad ścianie z wejściem głównym widnieje olbrzymi fresk ze Św. Sebastianem mającym chronić mieszkańców przed zarazą. Sam wytrzymał grad strzał i uległ dopiero pałowaniu, więc nie dziwi że jest patronem tych, co muszą się zmagać z dżumą. Fresk ten uważa się za jedno ze słabszych dzieł Benozzo Gozzoliego, ale ja chciałabym tak "słabo" malować. Wbrew tematowi malunku moją uwagę szybko przykuły anioły z półkola w górze sceny. Najpierw zobaczyłam niezwykły róż największego łuku (reprodukcja niewiele o nim mówi) a potem dopiero zaczęły mi się jawić te niebieskie i czerwone, by na samym końcu zobaczyć wychylające się zza linii półkola skrzydlate duchy.
Nie ma co opuszczać głowy po obejrzeniu fresku, wystarczy tylko obrócić się o 90 stopni w prawo bądź lewo i obejrzeć, co nas czeka po śmierci. Oczywiście zależnie od zasług bądź przewinień. Stojąc plecami do ołtarza po lewej stronie widzimy świętych obcowanie, za to po prawej przerażające sceny piekielne. Niestety freski są niedoświetlone, położone pod samym sklepieniem nawy głównej. Trzeba było zabrać ze sobą lornetkę, jak do Kaplicy Sykstyńskiej, ale skąd mogłam wiedzieć? Udało się wypatrzeć diabły dotkliwie dręczące czy wręcz torturujące grzeszników, wypróżniającego się pieniędzmi na twarz, czy też powstrzymujące obżartuchów przed dotarciem do jedzenia na bogato zastawionym stole.
Lekko obniżając mocno zadartą głowę zaczynamy śledzić historię Starego Testamentu. Niestety nie wszystkie kwatery się zachowały, najbardziej bolesne jest miejsce, które zniszczyły wstawione tam organy. Sceny stworzenia świata zajmują najwyższy poziom trzyrzędowych fresków. Drzewo dobra i zła wcale nie jest tu jabłonią, lecz czymś bliższym palmie. Ewa z ufnością skierowana ku Bogu bezkrwawo wyłania się z boku Adamowego, a w tle podziw budzi soczysta i zróżnicowana mocno roślinność raju. Na wszystkich scenach namalowanych w górnym pasie lunet Bóg niczym całopostaciową aureolę ma przyczepione do płaszcza anioły. Nigdy wcześniej takiego przedstawienia nie spotkałam.
Józef chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co szykują dla niego bracia, których zazdrość budził nie tylko wyróżnianiem przez ojca, ale i swoimi snami. A wszak miał nieźle egocentryczne sny: snopy zboża kłaniające się uwiązanemu przez niego snopowi, czy też ciała niebieskie oddające mu hołd.
W scenie przejścia przez Morze Czerwone bardziej przykuwa uwagę połów pieczołowicie odmalowanych ryb, niż zatracenie faraońskich wojsk.
Ciekawe, że malarz Bartolo di Fredi wśród wielu niezwykle barwnych opowieści biblijnych dużo uwagi poświęcił dziejom Noego oraz Hioba (od czasów dostatku, z przejmującą sceną trzęsienia ziemi zabijającego całą rodzinę, po osamotnienie w trądzie).
Po przeciwnej stronie na ścianie prawej bocznej nawy rozkolorawia się Nowy Testament o autorstwie przypisywanym Lippo Memmiemu lub Barno da Siena (który jednak ponoć w ogóle nie istniał). Jeśli chce się zachować chronologię wydarzeń to trzeba trzykrotnie przejść w tę i z powrotem wzdłuż nawy, gdyż następstwo czasów jest mniej więcej pasmowe a nie wydzielone przez architekturę. Tak jak poprzednio najstarsze wydarzenia są u góry, w środku nowsze a najniżej ostatnie. Dlatego na znalezionej przeze mnie fotografii widać Zwiastowanie, wjazd do Jerozolimy, Ostatnią Wieczerzę oraz Zdradę Judasza. Szczególnie ubawiła nas scena zwiastowania. Anioł nieprzyzwoicie ubrał się w koszulę nocną, no i w końcu wydało się skąd św. Łukasz znał tę scenę. Widzicie podsłuchującą służącą?
Trochę wstyd się podśmiewać z poważnego malarstwa i tematyki, ale czyż nóżki baranka na talerzu ostatniej Wieczerzy nie przypominają gumowego kurczaka używanego jako rekwizyt między innymi przez Grzegorza Halamę?
Właściwie to tego typu malarstwo bardziej mnie rozczula niż rozbawia, z tą swoistą prostotą i naiwnością a zarazem głębią przekazu. Usiłowałam znaleźć więcej przykładów na freski z Nowego Testamentu, bez większego powodzenia, a szkoda. Trudno bez tego namówić do zachwytu nad wyrazistymi scenami z życia Chrystusa. Nawet z małą znajomością malarstwa Simone Martiniego widać jego wyraźne wpływy na autora niektórych scen z kolegiaty w San Gimignano. Zdumiewa precyzja bandażowań na zmartwychwstałym Łazarzu, lekko wodą przesłonięta nagość Chrystusa podczas chrztu w Jordanie, strach budzi rzeź niewiniątek, a Szymon Cyrenejczyk nie kryje wściekłości, że dał się wrobić w upokarzającą go sytuację. Scena Ukrzyżowania łamie schemat podziału zajmuje cztery zwykłe kwatery, przez co czujemy się niemal fizycznie wciągnięci do uczestniczenia w wydarzeniu. Olbrzymia, dynamiczna, pełna szczegółów kompozycja. Dla tej jednej sceny warto poświęcić dużo więcej czasu. Niestety zimą kościół jest otwarty tylko do 17.00, nie mamy zegarka, więc na wszelki wypadek idziemy jeszcze ku jednemu wzruszeniu.
Tym razem wchodzimy w kameralny świat bocznej kaplicy ku czci św.Finy patronki miasta. Fina była dziesięcioletnią dziewczynką, gdy w wyniku choroby została sparaliżowana i następne a zarazem ostatnie pięć lat swojego życia przeleżała bez ruchu w pełni zawierzając się z cierpieniami Bogu. Działo się to w XIII wieku. Zażądała, by położono ją na dębowej desce, gdzie nękało ją robactwo i myszy. W kaplicy są dwa wspaniałe freski Domenico Ghirlandaio uwieczniające najbardziej niezwykłe wydarzenia związane z życiem i śmiercią św. Finy. Prawe malowidło to scena ukazania się dziewczynce Grzegorza Wielkiego przepowiadającego jej śmierć. Widzimy tam też kwiaty, które wyrosły na desce w chwili śmierci leżącej na niej chorej oraz myszkę ukrytą pod deską. Mistrzowie w tamtych czasach często dostarczają nam wiedzy o ówcześnie używanych przedmiotach. Tutaj jest to np. karafka z wąską szyjką i nałożona na nią szklanka. Lubię takie detale.A po lewej stronie kaplicowego ołtarza uczestniczymy w egzekwiach świętej, którym towarzyszą pierwsze cuda. Dzwony uruchomione przez anioły, chłopiec dotykający zwłok odzyskuje wzrok a opiekunka Finy odzyskuje sprawność w ręce. Autor dzieła uczestniczy w wydarzeniu nie tylko je malując, ale też i namalowawszy autoportret. To ta postać za biskupem z lewej strony, a jeszcze bardziej w lewo stoją jego pomocnicy. Ciekawe co powodowało malarzami, że nie wystarczał im podpis, wiedza ludu o autorstwie fresku? Czy to duma, chęć podwójnego przetrwania w pamięci potomnych? Gdy parę wieków później Jacek Malczewski malował swoje obrazy namiętnie lokując w nich autoportrety odczułam to jako skrajny egocentryzm. Czy i tak jest w przypadku nauczyciela Michała Anioła?
Można się domyślać, jeszcze paru skarbów w kolegiacie, ale nie potrafiłam znaleźć żadnego automatu uruchamiającego dodatkowe oświetlenie. Czyżby nie było tam takiego urządzenia? Wzrok więc męczy się wysiłkiem i pozostaje niepewność, co kryją cienie ledwie ujawniające kaplice.
Wyszliśmy na zewnątrz. Krzysztof poszedł jeszcze raz do muzeum zapytać się, czy mają może jakiś porządnie wydany album z freskami. Bo zakupiona wcześniej książeczka nie zaspokajała
potrzeby utrwalenia tego, co widziały oczy. O dziwo! Nic takiego się nie ukazało. Dziwne. Podejrzewamy, że proporcjonalnie ilość turystów zwiedzających kolegiatę do tych snujących się po uliczkach jest znikoma i nie warto wydawać dobrego albumu. Choć przyznam sama, że chyba głupio to sobie tłumaczę, bo przecież jest tutaj zwyczaj wydawania cudownych albumów przez banki. Nie chce mi się wierzyć, że nie wydano nic związanego z tymi wspaniałymi freskami.
A ja w tym czasie usiłowałam zatrzymać chwile zmierzchu w San Gimignano.
A że zima to po cappuccino skusiliśmy się jeszcze na ciepłą czekoladę. Uzbrojeni w kalorie odbyliśmy krótki spacerek po ceglanym Certaldo Alto i wróciliśmy do domu.
Dzisiaj od rana przekonaliśmy się, jacy to z nas farciarze. Śnieg sypie gęsto i po zetknięciu z ziemią topi się nie zostawiając białego śladu. Błogosławieństwo? Śnieg - nie, ale wczorajsze słońce i lekki chłodek - jak najbardziej tak :)
Na tablicy chyba jest bledna data smierci.... Powinno byc 1980....
OdpowiedzUsuńbrawo Justi!!! klaszczę tak głośno, żebyś usłyszała
OdpowiedzUsuńZa szybko kliknelam i nie zdazylam dodac....Kocham San Gimignano!!!! dla mnie to jedno z najpiekniejszych miast toskanii....ujelo mnie jak zadko ktore z miejsc na ziemii:) a co do parkowania to we wrzesniu byl to dla nas nie lada wyczyn. W zadnym innym miejscu nie spotkalismy takich trudnosci. Ale cudownosc miasta i pyszne lody na centralnym placyku przy studni wszystko wynagrodzily :)
OdpowiedzUsuńDziekuje za najdluzsze oklaski z ziemii wloskiej do polskiej :))) slysze slysze i szeroko sie usmiecham !!!!
OdpowiedzUsuńKolejna relacja z miejsca baśni.Wspaniały opis fresków -bo nie dość że patrzeć - trzeba jeszcze umieć patrzeć...No a samo miasteczko i jeszcze ta kawa-cudnie!!!
OdpowiedzUsuńJoanna z Gdyni
Zanim przeczytam całość od razu odpisuję na coś, żeby mi nie umknęło. "Ciekawe co powodowało malarzami, że nie wystarczał im podpis, wiedza ludu o autorstwie fresku? Czy to duma, chęć podwójnego przetrwania w pamięci potomnych" - pisze Małgosia.
OdpowiedzUsuńCzytam teraz książkę o tajemnicach Kaplicy Sykstyńskiej i z lektury jasno wynika, że malarze i rzeźbiarze bardzo rzadko mieli okazję i szczęście podpisywać swoje dzieła. Raczej robili to ukradkiem (tak jak Michał Anioł na swym dziele zatytułowanym "Pieta" - podpis odkryto kilka wieków później - choć anegdota opowiada i o pewnej "demonstracji" Michała Anioła, za którą musiał zapłacić obietnicą WŁAŚNIE - niepodpisywania swych dzieł), za to ówcześni sponsorzy, zazwyczaj kościelni dostojnicy ochoczo zamieszczali na nieswoich dziełach swoje podpisy. Podpisywanie się na swych dziełach przez średniowiecznych i renesanowych artystów było poczytywane za wyraz wielkiej pychy. We wspomnianym wyżej opracowaniu jest także mowa o tym, że Być może dla wielu artystów autopotretowanie się było jedyną szansą na zachowanie się w pamięci potomnych. A wiedza ludu o autorstwie fresku... hmmm... dla ludu wystarczającą zagwozdką było zapewne zrozumienie treści dzieła, które w sposób nieco komiksowy udostępniało im treści Biblii. Kto by tam pamietał autorów tych malowideł?
Co do Malczewskiego - powiem więcej - w ostatnio przeczytanej przeze mnie książce "Z Pamietnika niemłodej mężatki" Magdalena Samozwaniec pisze, ze Malczewski uwielbiał portretować siebie na obrazach przedstawiających Chrystusa. Autorka nie ma pomysłu na wyjaśnienie tego osobliwego upodobania...
Kinga z Krakowa
Dziekuję za cudowne San Gimignano niesamowite miasteczko zwane przez niektórych włoskim manhatanem. Małgosiu odżyły wspomnienia o bajkowych budowlach i bajkowych uliczkach, które mają w sobie tyle smaku co lody - palce lizać!
OdpowiedzUsuńSan Gimignano - cudne o każdej porze roku! Ach!
OdpowiedzUsuńDzięki za fotki z mojego ukochanego Certaldo! Znam te klimaty tubylczych spotkań - miałam okazję obserwować je latem. Akurat, gdy tam zajechaliśmy po raz pierwszy, własnie było po ślubie jakiejś zagranicznej pary... A następnego dnia w Cafe Boccaccio zebrał się kwiat certaldzkiego plotkarstwa, by omówić szczegóły. Och, jak ja uwielbiam tę atmosferę malutkiego Certaldo Alto! A ja tam byłam także w czasie, gdy w Certaldo odbywała się Festa Democratica z tanecznymi szaleństwami :)))))
Kinga z Krakowa
Och, ja tam jeszcze nie byłam... Ja muszę, muszę.. przecież jest przepiękne!!!
OdpowiedzUsuńDziękuję za kolejną piękną wycieczkę Małgosiu :***
data smierci!!
OdpowiedzUsuńjak sobie przypomnę tą kawę po wspinaczce to mi super robi, szczególne że lekarz ostatnio zabronił mi pić kawę :(
OdpowiedzUsuńkurcze, nie wyrabiam, co dzień coś nowego, a mi brak czasu, albo dopchać się do komputera nie mogę, w pracy podejrzeć też ciężko, dużo roboty, a jeszcze forum by się chciało ogarnąć, normalnie chyba urlop muszę wziąć, żeby odrobić prace domowe w temacie Toskanii :)
OdpowiedzUsuńMałgosiu z Twoich relacji można by się o Biblii uczyć...
i ja też mam miłe wspomnienia z miejsc cudownie opisanej przez Ciebie wycieczki :)
OdpowiedzUsuń/ małe toskańskie miasteczka ;) /
w jednym i drugim byłam kilka razy :)
w San Gimignano w barze Piazzetta zawsze pijam kawkę ,kiedyś tam nawet pisałm do Ciebie karteczkę z pozdrowieniami
Certaldo , moje pierwsze toskańskie miasto ;) jak go nie kochać
---
brawa dla specjalistek od Iwaszkiewicza :)
---
toja ! współczuję :)
a ja właśnie prosto z forum
A ja witam Was po długiej nieobecności i życzę wszystkim w nowym roku spełnienia marzeń - zwłaszcza toskańskich.
OdpowiedzUsuńWeszłam tylko na chwilkę - i, ratunku - forum!!! Kiedy ja to ogarnę, żeby nie tak po łebkach??? Na razie spróbuję się zarejestrować ale to potrwa a ja jestem w pracy...
Chętnie napiłabym się cappuccino tego ze zdjęć a z braku - czegoś mniej efektownego i bezkofeinowego. No i pospacerowałabym po San Gimignano, którego nie znam a tak pięknie pokazanego przez Małgosię.
No prosze jaka dzis uczta, znowu lekcja sztuki dla mnie :)
OdpowiedzUsuńDziekuje i pozdrawiam...
z nosem umoczonym w ozdobach znajomej kawusi, ze wzrokiem utkwionym w zdjęciach miejsc mi znanych i ukochanych rozmarzyłam się i wyjśc z tego stanu nie mogę... Pięknie i ciekawie!-dalej z nosem w kawie!:)
OdpowiedzUsuńTak sobie pomyślalam,że różnie mozna podróżowac po Toskanii - osobiście, palcem po mapie, a teraz ,dzięki Gosi,wzrokiem po blogu! Czad ,tej!-jak mawiają w Poznaniu!:)
OdpowiedzUsuńp.s. a właściwie, teraz można też rzec czat! bo jak nazwac tę ciagłą wymianę zdań miedzy Gosia i czytelnikami?:)
Piękny opis fresków... Dziękuję!
OdpowiedzUsuńskąd ja znam tę kawusię???!!!:))))))) przepychota...no no no...:))))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam noworocznie! Oczywiście jestem spóźniona i troszkę przerażona :) ile mam zaległości...i na dodatek forum - wow! jeszcze nie ogarniam...Niech usprawiedliwieniem zapóźnienia będzie fakt, że Nowy Rok powitałam w Rzymie (niestety, nie było mi dane w Toskanii;) Nie znałam wcześniej zimowego Rzymu, ale zapewniam, że jest piękny...)
OdpowiedzUsuńNo i San Gimignano - koniecznie trzeba tam wrócić, żeby móc dostrzec tak pięknie opisane detale...
Małgosiu, znowu wyciskasz ze mnie łzy wzruszenia! Nie zliczę ile ich już wylałam. Pisz Małgosia, pisz! A wcale beksą jakąś specjalnie nie jestem.
OdpowiedzUsuńJoanna z Gorzowa
Czułam, że coś mi umknęło... Podczas czytania tekstu zwróciłam uwagę na nazwisko Martiniego, którego miałam świeżo w pamięci po świątecznym zwiedzaniu Wawelu. Otóż - w zbiorach na Wawelu jest jeden obraz Simone Martiniego (skopiowane ze strony Zamku Królewskiego na Wawelu): ANIOŁ. Włochy, Siena, (około 1284-1344), około 1315. Tempera i złocenia na desce. Fragment niezachowanego ołtarza, należy do najwcześniejszych dzieł słynnego sieneńskiego mistrza. Z kolekcji Lanckorońskich.
OdpowiedzUsuńKinga z Krakowa
Codziennie zaglądam do tego ,,Poświątecznego średniowiecza'' aby wyłuskac sobie coś pięknego i znowu pooglądać.Okazuje się dzieła jednego z toskańskich mistrzów, jak pisze Kinga mamy w Krakowie- zapamiętam aby przy okazji kolejnego pobytu zajrzeć na Wawel..
OdpowiedzUsuńNo i czekam niecierpliwie na jakąś kolejną notkę, bo chociaż forumowisko rozrasta się i mnoży przez pączkowanie:))) (zupełnie jakby ktoś wypuścił dżina z butelki) To jednak Toskański blog jest tym dla mnie najważniejszym i najciekawszym...
Gdynianka