Dobre sny zaczynają się od zasypiania, najlepiej przy lekturze książki.
piątek, 30 kwietnia 2010
DOBRYCH SNÓW
Dobre sny zaczynają się od zasypiania, najlepiej przy lekturze książki.
czwartek, 29 kwietnia 2010
Z WIZYTĄ W SWARZĘDZU
Więc po co? Pozostają cele towarzyskie. I te właśnie zawiodły mnie do Emilki tam mieszkającej. Po drodze wstąpiłam do wielkiego sklepu ogrodniczego, by dokupić trochę ziół. Dziiiiiiwne kupiłam, ale o tym osobny wpis.
A potem to już miałam samą ucztę babskich pogaduszek. Emilka jednak zaserwowała mi też i inne smakowitości.
Zaczęłyśmy od cukierni Grazia w samym centrum, gdzie wybór był trudny, ale okazał się słuszny. Pyszna babeczka z kremem i owocami i do tego capuccino.
A potem z kolei czekała mnie rozkosz dla oczu. Pojechałyśmy do małej osady położonej tuż nad Quarratą. Napisałam "nad" ponieważ Quarrata jest połozona u stóp Gór Montalbano, po drigiej stronie których przycupnęło Vinci. Mysmy znalazły się około 500 metrów n.p.m. w Buriano, wśród gajów oliwnych, oszłamiająco wiosną pachnących kwiatów, utrzymujących wszystko w pionie cyprysów i dajacych poczucie stabilności kamiennych domów.
Gdzieś pośród sielskiego krajobrazu przycupnął kompleks kościelny Świętego Michała Archanioła. Sam kościół by zamknięty, ale nawet swoim otoczeniem nie chciał mnie wypuścić ze swoich uroczych progów. I wcale nie jest to bardzo stara, jak na Toskanię budowla (datowana na XVIII wiek), ale właśnie to wyciszenie, ciekawe struktury wymurowane wokół, zewnętrzne kaplice w nich, droga krzyżowa ozdobiona przez różnych artystów (z niektórymi bardzo ciekawymi malowidłami), wszystko zatopione w słońcu, ale jeszcze nie tym oszałamiającym, wszystko każe tam wrócić.
Myśmy jeszcze zajechały do willi medycejskiej La Magia, ale mogłyśmy jedynie zobaczyć jej otoczenie i fragmenty budynku, bo teren na razie nie jest owtary dla zwiedzających.
Ostatnimi laty gmina odkupiła willę od jakiejś Amerykanki nie dabającej o posiadłość. I na sam koniec pobytu znowu uczta dla żołądka. Miałam przyjemność zjeść rodzinny obiad u Emilki. Niestety nie mogłam się długo zasiedzieć, bo musiałam odstawić auto Krzysztofowi, który popołudniami błogosławi domy, czyli chodzi po kolędzie.
Emilko dziękuję za wspaniałą gościnę i zapełnienie białych plam na mapie mojej Toskanii.
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
HURRA! NARESZCIE WYCIECZKA
Może pamiętacie wpis o truflowej sagrze w San Miniato? Za miasteczkiem wypatrzyłam wtedy urocze wzgórza, więc wybierając kierunek wycieczki pomyślałam sobie, żeby tam pokrążyć. Nie jest to wielce popularny fragment Toskanii. Mało w nim wzgórz z gajami oliwnymi, winnicami czy zbożami.
Dużą część zajmują lasy, a te sprzyjają wzrostowi właśnie trufli. Ale tak jak w każdym niemal toskańskim zakątku, tak i tu można zaznać przyjemności spacerowania po miasteczkach, miasteczkach pozbawionych turystów, więc łatwiej być świadkiem tego, jak żyją mieszkańcy. Przyjemność dla mnie tym większa, gdy odkrywam perełki architektury, piękne detale, rozbuchaną wiosennie przyrodę, a ze wzgórz widać następne miejscowości zapraszające do powrotu i odkrycia, co też w sobie kryją.
Wyłączywszy GPS, posługując się mapą, aż do jej podarcia, odkryliśmy tym razem, co też kryje się za trzema punktami na mapie.
Pierwsze w kolejności jazdy było Montopoli in Val d'Arno. Właśnie kończyła się sjesta i miejscowość budziła się do popołudniowego życia. Położona na wzgórzu, z niewielką ilością miejsca pod zabudowę, ma topografię podobną do San Miniato, jest to jedna długa wijąca się ulica, od której jak odnóża odchodzą inne uliczki. Tego typu miejscowości z góry przypominają węża, który zamiast łusek ma domy na grzbiecie. Słońce wybijało rytm nieśpiesznych kroków, zajrzeliśmy to tu, to tam. O średniowiecznych korzeniach przypominają takie pozostałości, jak mur z wieżą i olbrzymi łuk jako brama.
Idziemy dalej. Przed Urzędem Gminy, po drugiej stronie ulicy odkrywamy na murze arcyciekawą pamiątkę - marmurową tablicę różnych miar używanych głównie w handlu. Na dole jest nawet porównanie metra z łokciem.
Ponieważ przy gminnym budynku widniała tablica oznaczająca informację turystyczną zajrzałam naiwnie mając nadzieję na zdobycie lokalnych informacji o Palai. Naiwnie, bo zastałam pusty korytarz u dołu obwieszony wszelkiej maści ogłoszeniami a u góry starymi herbami.
Fiolet dalej za mną chodził, wcale nie tylko w postaci kwiatów. W ostatniej chwili udało mi się w jednym kadrze złapać panią w fioletowych spodniach przechodzącą nieopodal równie fioletowego auta.
Kwiaty (fioletowe też oczywiście) wypatrzyłam w ilościach zadowalających oko.
Tym większym zaskoczeniem jest gotyckie wnętrze. Same rzadkości, jak na Toskanię. Po wejściu do środka nie chciało mi się z niego wychodzić.
Wspaniale odnowiona świątynia, prosta, nieprzegadana, i kilka niezwykłości w niej, takich jak olbrzymia kamienna misa chrzcielna, dużo mniejsza, starsza ponoć od kościoła misa na wodę święconą. Na ambonie niczym żart postawiono figurę św. Marcina. Wszystko otulone rozproszonym światłem, którego najostrzejszym źródłem są uchylone drzwi. Nisko położone już słońce potęgowało nastrój do medytacji. Z zadumy wyrwały mnie tym razem dźwięki rozszczekanych smoków. Już wiedziałam, że przed kościołem musiał się pojawić jakiś inny psiak, z którym chciał się zaprzyjaźnić Druso a Boguś z kolei chciał pokazać, kto tu rządzi.To nie byłą jedyna przygoda dnia dla mopsa. Otóż spotkał bardzo bojowo nastawionego kota i w końcu powoli przekonywał pana, że i on potrafi prowadzić auto, a gdy już go oderwano od kierownicy to pocieszał się wysiadywaniem w oknie auta i łapaniem wiatru w przykrótką sierść.
Wracając do domu zajrzeliśmy do malutkiej osady San Gervasio, której głównym elementem jest olbrzymi kompleks zabudowań stanowiących obecnie agriturismo. To, co się udało spostrzec za wysokim murem, świadczy o pańskich włościach przemienionych w lokum dla turystów. Poniekąd na tyłach przycupnął malutki kościółek, zamknięty na cztery spusty.
ODLOTOWA SOBOTA
Oprócz tego normalnie trzeba było, jak co tydzień, przygotować pomieszczenia na katechezę, zawsze wtedy za jednym zamachem sprzątam przed domem i lecę z miotłą po sieni i klatce schodowej. Gdzieś w tym wszystkim obiad i drożdżówki cynamonowe z bloga dorotuś na pożegnanie i podróż Taty. Polecam, pyszne!
A tu jeszcze okazało się, że Krzysztofowi żadna drukarka, ani laserowa ani atramentowa, nie drukuje dobrze imion i nazwisk dzieci. A miał przygotować małe dyplomiki z okazji pierwszej spowiedzi. No to siadłam do wypisywania. Ręce odzwyczaiły się od trzymania długopisu, pisaka itp. Aż skurczy dostawałam. Bo oczywiście wymyśliłam sobie, że wypiszę do jakąś ozdobną czcionką. Sobie na pohybel, gdyż katechetki zobaczywszy wypisane dyplomiki poprosiły mnie o wypisanie także tych pierwszokomunijnych.
No i jeszcze Msza św. Wyjątkowo poszłam w sobotę, bo była za kolegę Krzysztofa. Zaraz po niej odwiozłam Tatę do Pizy. Po nadaniu bagażu Tata od razu poszedł do odprawy osobistej, więc wróciłam czym prędzej do domu, by odebrać Krzysztofa z Giaccherino, gdzie właśnie odbyło się przygotowanie do pierwszej spowiedzi, spowiedź dla dzieci i rodziców oraz Msza św.
A już blisko godziny przylotu Taty do Berlina dzwoni mój Rodzic jeszcze z Pizy. Na szczęście bardzo przytomnie dał telefon komuś z obsługi, by ten nam wyjaśnił, że samolot ma jedynie półtorej godziny opóźnienia. Zaznaczam, ten fakt, by pokazać, że da się samodzielnie podróżować bez znajomości żadnego obcego języka. Wiele osób boi się wtedy ruszyć poza Polskę, a Tata sobie świetnie radzi sam.
No i taka to była odlotowa sobota.
piątek, 23 kwietnia 2010
POWSZEDNIOŚCI
Barowa pogoda zmusiła mnie do poszukania, gdzie to sobie wyszynk uczyniły mole spożywcze. Prawdopodobnie znowu moja niefrasobliwość i pozostawienie na strychu ususzonych na Boże Narodzenie cytrusów przyczyniły się do tej wyżerki i rozrodu. Walka rozpoczęta. Tym draniom życia nie daruję.
Za to chciałam bardzo znalezionego w ogrodzie skorpiona wyprowadzić gdzieś dalej poza obręb plebanii. I tak sobie myślałam, że wleję mu odrobinę wody do słoika, co by nie wysechł z pragnienia w słoiku, nim go zaniosę w odpowiednie miejsce. Wyobrażacie sobie, że stwór utopił się w paru kroplach wody? Ależ mi głupio było. Nie żebym pałała sentymentem do skorpionów, wręcz przeciwnie, ale może gdzieś dalej mógłby wieść spokojne życie? To nie była nawet przysłowiowa łyżka wody!
Dobrze chociaż, że moje praktyki weterynaryjne wobec Druso odniosły zamierzony skutek. Otóż w miniony weekend zaczął sobie psina kuśtykać. Szukałam, czy mu co w łapkę weszło i nic nie znalazłam. A tu opuszki zaczęły mu puchnąć. Zadzwoniliśmy na pogotowie weterynaryjne spytać się, co możemy zrobić.Polecono nam maczać w roztworze z detergentem i podać pozostały po problemach Bogusia z utkniętym źdźbłem trawy antybiotyk. Ja myślałam, że to opuchlizna więc może lepiej roztworem octu? Następnego dnia nie widać było, by antybiotyk zadziałał, ani moczenie. A w poniedziałek widać już było wyraźnie budujący się wrzód. No to zaczęłam maczać psiuniowi łapkę w gorących mydlinach i po drugim moczeniu bolesna narośl pękła i przyniosła wyraźną ulgę Drusowi. Ale żeby nie chodził z tym pękniętym wrzodem obwiązałam mu łapkę bandażem, co na czarnym tle wyglądało nad wyraz efektownie.
wtorek, 20 kwietnia 2010
NA PRZEKÓR MODZIE
Oto migawki z wykluwającego się powoli ogrodu:
Najbardziej zaskoczyły mnie ciemnofioletowe tulipany, bo na opakowaniu z cebulkami były niebieskie. Absolutnie niebieskie. A tu taka niespodzianka. Glicynia po przycięciu odżyła i kwitnie obficie przekonując Krzysztofa do pozostawienia grubego pnia przy murze. Czekam,żeby w końcu zaprezentować Wam cały ogród, ale dużo robimy zupełnie sami, teraz pomaga jeszcze Tata, więc idzie to powolutku ku latu. Byle zdążyć z systemem nawadniającym!
niedziela, 18 kwietnia 2010
CZAS NA ZMIANY
Z oczywistych powodów zostaliśmy w domu. W gronie ciągle rozszerzonym, bo Tatę zatrzymała chmura pyłu wulkanicznego. A że nie umiem siedzieć bezczynnie, więc w oczekiwaniu na transmisję z uroczystości zabrałam się do dawno zamierzonych zmian w wystroju bloga. Oczywiście żaden ze mnie html-owiec, więc skorzystałam z gotowego szablonu. Chciałabym kiedyś zrobić takie tło, jakie sobie wymarzę, ale nie umiem. Już mnie przytłaczał ten rulon, więc dla odmiany słonecznik, coś żywszego, lżejszego, radośniejszego, jakże teraz potrzebnego.
Zdradzę Wam przy okazji, że nowe rysunki na blogu są zapowiedzią drugiej książki.
W końcu też w zakładce u góry umieściłam będący poniekąd moim mottem tekst. Nareszcie zawitała tu "Dezyderata"
zapomniałam napisać ogłoszenie:
JEŚLI KTOŚ JEST W POSIADANIU INSTRUKCJI, JAK SAMODZIELNIE WYKONAĆ TŁO DO BLOGA, TO BĘDĘ BARDZO WDZIĘCZNA ZA JEJ UDOSTĘPNIENIE.
POMYSŁÓW NA SZATĘ GRAFICZNĄ MAM WIELE, ALE MOŻLIWOŚCI ICH PRZETWORZENIA NA CHIŃSKI JĘZYK ZWANY HTML - ZERO
piątek, 16 kwietnia 2010
MÓJ PUNKT ODNIESIENIA
Niezwykłym zbiegiem okoliczności na koniec, mam nadzieję, wydarzeń z ostatnich dni pojechałam do Turynu. Pielgrzymka była zaplanowana oczywiście dużo wcześniej, tylko dzięki Bogu akurat dzisiaj się odbyła. 10 godzin jazdy po to, by przez parę minut stanąć wobec wielkiego znaku cierpienia:
Nie będę tu się rozpisywać o argumentach potwierdzających, bądź przeczących autentyczności Całunu. Zawsze znajdą się te na tak i te na nie.
Kto chce wierzyć, niechaj wierzy.
czwartek, 15 kwietnia 2010
+ KSIĄDZ ZBIGNIEW PAWLAK
Jego osoba przyciągała tłumy do niewielkiego Kicina pod Poznaniem. Zmarł dzisiaj dobry ksiądz, dobry człowiek. Fascynował mnie swoją postawą i umiejętnością ujęcia w prostych słowach tego, co wielkie i trudne do objęcia rozumem. Łagodny, mądry, wrażliwy, jednocześnie surowy i wymagający. Ponoć wspaniały spowiednik - ja tego akurat nie doświadczyłam, bo miałam innego. Zaangażowany w prace hospicjum, wykładowca.
Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj Mu świeci na wieki wieków.
Amen.
środa, 14 kwietnia 2010
KOMENTARZOWISKO
Tak sobie siadłam i myślałam od czego zacząć wpis i jaki to ma być wpis. W końcu doszłam do wniosku, że mimo zaległej jednej wyprawy napiszę najpierw komentarzowisko.
Nie było kiedy o tym wspomnieć chyba, więc tutaj oficjalnie na blogu Widze składam kondolencje z powodu śmierci bliskiej osoby, o czym wspomniała w jednym z komentarzy. A za złożone mi wyrazy współczucia po śmierci Włoszki Anny bardzo dziękuję. To bardzo ważne dla mnie.
A teraz przejdę do wyjaśnienia, czemu Kinga jest przekonana o tym, że druga książka jest lepsza. Otóż nadszedł w końcu czas, bym tu na blogu podziękowała jej przy wszystkich, bo zupełne bezinteresownie pomogła mi w pierwszej korekcie książki. Dokonała tego bardzo sprawnie i w sposób ułatwiający mi wyszukanie miejsc do zastanowienia. Dzięki Kindze odświeżyłam niektóre zasady gramatyczne. Słów mi brakuje na pomoc, jaką mi okazała. Dziękuję też Kindze za zrozumienie tzw. nerwicy organizacyjnej. Właściwie to wydaje mi się nie do pogodzenia jednoczesne bycie gospodynią oraz rozmówcą. Wolę stanowczo to drugie.
Na moją umiejętność posługiwania się językiem włoskim spuszczam zasłonę milczenia.
Miłośniczko włoskiego trudność porozumienia się z Włochami wynika też z tego, że bardzo często oni gdy usłyszą, że dukasz choć trochę w ich ojczystym języku to absolutnie nie starają się zrobić nic, byś ich zrozumiała, ani też nie starają się Ciebie zrozumieć. Przykładem może być słowo, które kiedyś pomyliłam w wymowie affumicata (wędzona) wymawia się afumikata powiedziałam afumiciata i moja rozmówczyni oczy na mnie wybałuszała nie będąc w stanie się domyślić o czym mówię. Ale ja już przestałam się tym przejmować, poza tym opanowałam do perfekcji sztukę udawania, że rozumiem. I jakoś to idzie :) Tłumaczem przysięgłym nie zostanę i nie zamierzam nim zostać.
A teraz o klaunie przed krzyżem, albo wobec krzyża. Otóż tak bardzo byłam zmęczona przed świętami, że opadło mnie refleksyjnie. I mimo, że sama miałam kolorowe dekoracje, i jajka i kwiaty - to pomyślałam, żeby wrócić do starej ilustracji, kiedyś przeze mnie poczynionej i poprosić Was o chwilę zatrzymania się wraz ze mną. Za wszystkie słowa i te "Wesołych świąt" także (bo takie miały być) jestem wdzięczna. Nie chcę wyjaśniać, co miałam na myśli rysując to "wobec". Cieszą mnie interpretacje i pod postem i w mailach.
Agnieszko piszesz, że szkoda Ci że nie umieszczam zdjęć pojedynczych. To była kwestia wyboru. Albo pokazać jak najwięcej, albo czasami długo czekać na wpis. Robienie kolaży pozwala mi na szybkie wprowadzenie zdjęć. Posługuję się starszym edytorem bloggera, który pozwala na jednoczesne wrzucenie jedynie pięciu zdjęć. Przy czym wszystkie zdjęcia są wrzucane automatycznie na początek wpisu i potem dopiero rozparcelowuję je po tekście. Zdarzało się więc, że jeden wpis powstawał dwa dni. Nie mogę sobie na to pozwolić. I tak dzięki wspaniałemu JaSSowi zostało odkryte źródło niepowiększania się zdjęć. Teraz już umiem to ominąć.
Migoshia tak jaja-świece robota własna. Rzutem na taśmę ułatwiłam sobie pracę i wykorzystałam obecne w tym czasie sklepach plastikowe formy do dekupażu.
Toja świece na ołtarzu to moja zmora, dobrze, że się za nie zabrałam dużo wcześniej, okazały się bardzo trudne techniczne. Ciągle mi wszystko opadało, łącznie z rękami.
I teraz może zbiorczo odpowiem na komentarze pod wpisem "Instrukcja". Widzicie, jak to się "opłaca" przeżywać. Tylu ciepłych słów w życiu bym się nie spodziewała. Odezwały się w komentarzach osoby, które dotąd milcząco gościły na blogu. Dostałam wiele maili ze wsparciem. Wzruszałam się aż do łez. Jedno tylko Wam powiem: na nic pisanie, żebym się nie przejmowała. Ja to już taki stwór jestem, że przeżywam. Wyobraźcie sobie, że na pierwszym ogólnopolskim festiwalu teatrów dziecięcych po rozmowie z jurorami spać w nocy nie mogłam. A to dlatego, że nie umiałam od razu przetrawić usłyszanych słów, niestety niektórych boleśnie niesprawiedliwych. Mam duży problem z dyskutowaniem z kimś, kto występuje w roli autorytetu. Zawsze najpierw myślę, że to autorytet ma rację. Wtedy, o zgrozo, w jury zasiadał człowiek, który niemal w każdym spektaklu doszukiwał się pierwiastków seksualnych lub co najmniej erotycznych, w teatrach tworzonych przez maluchy!
Tekst i prezentacja powstałe pod wpływem Pani Małgorzaty Sadowskiej to mój sposób na radzenie sobie z emocjami, to wyrzucenie motyli z żołądka i nazwanie tego, co powinno być nazwane. Nie przychodzi mi to łatwo, bo chyba wielu z Was też miało wpajane w dzieciństwie, że mówienie o sobie samym dobrze nie jest czymś dobrym. W końcu jak by nie było "samochwała w kącie stała". Obecnie trzeba umieć "się sprzedać" a my ciągle czekamy, aż nas ktoś sam odkryje, doceni, pochwali, powie, że to co robimy jest świetne. Sami tylko pracujemy i pracujemy :) Przyznam też, że padły tu ciekawe przypuszczenia dla zaistniałej sytuacji. Ja to jestem prostolinijna baba i ciągle nie mogę uwierzyć, że za takim artykulikiem może kryć się jakieś drugie dno. Nawet o tym nie pomyślałam. Ale to może wiele tłumaczyć, dziękuję za pokazanie mi odpowiedzi na moje pytania. I mimo, że świat obecny twierdzi, że nie ważne jak, byle o nas mówiono, ja się nadal na to nie godzę.
Nie dziwcie się usuniętemu jednemu komentarzowi pod tym wpisem, po prostu zapisał się podwójnie, to nie cenzura. A skoro już mowa o komentarzach. To nie wiem, czy funkcjonuje weryfikacja obrazkowa. Nikt nie narzekał. Włączyłam tę funkcję ze względu na ilość zalewającego mnie spamu.
I to tyle w tym komentarzowisku. Staram się teraz wrócić do codziennego rytmu. Życzę nam jasnych i dobrych dni, pełnych czynów na miarę każdego z nas.
poniedziałek, 12 kwietnia 2010
MSZA ZA ZMARŁYCH W KATASTROFIE SAMOLOTOWEJ
sobota, 10 kwietnia 2010
DOBRY CZŁOWIEK - epitafium
Gdy niemal dwa lata temu umarła moja Mama, umieściłam tu tylko informację, bez słów wyjaśniających. Każdy wie, kim jest Matka. Nie ma takich słów, którymi można opisać Jej stratę.
Dzisiaj brałam udział w pogrzebie kogoś dla mnie bardzo ważnego.
Umarła wspaniała kobieta, która od początku mnie tu serdecznie przyjęła, bezwarunkowo i z głębokim zaufaniem. Znała niewiele słów po angielsku i tymi na początku usiłowała się ze mną porozumiewać. Potem już rozmawiałyśmy po włosku. Dała mi poczucie bezpieczeństwa, że „gdyby coś” to do niej mogłabym się zwrócić o pomoc. To było niezwykle istotne, zwłaszcza przez pierwszy rok mojego pobytu w Toskanii, gdy byłam mało samodzielna i bardzo zależna od mego pryncypała.
Umarł dobry człowiek, nie dający się zwieść pomówieniom rozsiewanym przez ludzi, którzy chcieli wygrać swoje interesy przeciwko Krzysztofowi. Delikatna a zarazem nieugięta, prawa do cna, bez odrobiny fałszu. Pobożna, poświęcająca swój czas na dobroczynność. W chorobie martwiła się bardziej o bliskich niż o siebie. Była tak na nich nastawiona, że niemal brałam ją za niezniszczalną - przynajmniej dopóki żyje jej mąż i jeden syn. Drugiego pochowała wiele lat temu. Mądra, słuchająca, samodzielne kreująca swój świat wartości, nie ulegała wpływom, nie udawała kogoś kim nie była.
Mogłabym jeszcze wiele o niej napisać. Może jeszcze takie drobiazgi, że parokrotnie ją tu wspominałam, gdy obdarowywała mnie prezencikami. Okazywała mi dużo ciepła. To ona jednym ze swoich prezentów - koralami - spowodowała, że rozweseliłam swój sposób ubierania się, poczułam się radośniejsza.
Dzisiaj ją pożegnałam. A podczas homilii usłyszałam słowa o katastrofie prezydenckiego samolotu. Krzysztof dowiedział się o wypadku tuż przed Mszą św. Myślałam, że mój włoski jest tak słaby, że coś pomieszałam. A potem słów już mi zabrakło.
Dlatego pozwolę sobie w języku włoskim napisać tę modlitwę, która pojawia się po ludzkiej śmierci:
L'eterno riposo dona loro, o Signore,
e splenda ad essi la luce perpetua.
Riposino in pace. Amen.
piątek, 9 kwietnia 2010
TUŻ ZA MIEDZĄ
W końcu niebo zaczęło łypać błękitem i skusiło nas na jakiś bliski wypad. Chyba po kluczu wyprawy z niedzieli palmowej sięgnęliśmy po książkę „I giardini di Firenze e Della Toscana”. Tym razem jednak w poszukiwaniach celu udaliśmy się jeszcze bliżej, ale na zachód od domu, do powiatu Lucca, który słynie z mnóstwa wilii ze wspaniałymi ogrodami. Jeszcze przed Lukką, już na wzgórzach ukryła się w miejscowości Camigliano niezwykła posiadłość Villa Torrigiani. Słowo „niezwykła” oznacza dla mnie ni mniej ni więcej tylko to, że jest to absolutnie prywatny dom, który w wyniku splotów historyczno-rodzinnych jest obecnie w posiadaniu pewnej gałęzi rodu Colonna. Wyobrażacie sobie? Najpierw w XVI wieku Buonvisi, kupiec (jedwabiem, jak przystało na Lukkańczyka) nabywa sobie letnią rezydencję, którą 100 lat później przejmuje Nicolao Santini - ambasador Republiki Lukki na francuskim dworze Ludwika XIV zwanego „Królem Słońcem”. Niestety zachwyt barokiem i późniejszymi epokami mocno odbił się na wyposażeniu i elewacji budynku, ale nie ma co narzekać.
Ród Santinich dość długo sprawował pieczę nad miejscem, by po mariażu Vittorii z Pietro Guadagnim, najbogatszym markizem florenckiego rodu Torrigiani, nawet willa przejęła określenie od tego nazwiska. W paru miejscach posesji można jeszcze zobaczyć herby rodu Torrgiani (wieża z trzema gwiazdami na niebieskim tle).
To zapewne ma wielkie znaczenie, gdy przychodzą upały.
W głębokiej dolince rozłożył się Ogród Flory, ale coś mało w nim florystycznie było. Jeszcze nie obsadzono go kwiatami, więc pozostały do podziwiania układy z małych żywopłotów, geometrycznie przycięte krzewy oraz sekretne przejście pod schodami, będące oczywiście grotą, nie jedyną na terenie posiadłości.
Nad tym, czym mnie kupiły te ogrody nie będę się rozpisywać. Już chyba wszyscy czytający znają moją słabość do cytrusów?
Przez chwilę bardzo drobny deszcz wstrzymał nas od spacerowania po ogrodzie, tęcza na niebie wynagrodziła oczekiwanie.
Zapobiegliwi Włosi wyciągnęli karty i zasiedli przy stolikach w loggi z tyłu domu, nie myśleli podziwiać rozgrywający się spektakl deszczu, światła i koloru.
W pomieszczeniach nieudostępnionych oczom turystów widać przez kratę puszki na oliwę, którą dotąd się tu otrzymuje z ponad 1200 drzew. Za dość pokaźną kwotę można nabyć sobie ten produkt jako swoisty suwenir z Villi Torrigiani.
Tak się najadłam tą wizytą, że darowałam nawet aurze jej niepewność i niemożność urządzenia na tutejszą modłę pikniku. Zresztą zaraz następnego dnia odbiliśmy to sobie w dwójnasób.
czwartek, 8 kwietnia 2010
INSTRUKCJA
Po jego przeczytaniu zadałam sobie pytanie, co gryzie pani(ą) redaktor, że nie była w stanie przełknąć tego, że pełnię tu funkcję gospodyni księdza, że nie dostrzegła innych aspektów mojego pisania poza tym kim instytucjonalnie obecnie jestem? Funkcja ta oczywiście w żaden sposób nie przysparza mi żadnych kompleksów i nie czyni ujmy na honorze :)
Zastanawiałam się też, co każe tej pani określić stan mojej wiedzy o istnieniu karczochów, rukoli, na zerowy? Czyżby tak trudno rozróżnić pierwsze spotkania smakowe od wiedzy o istnieniu karczochów, rukoli czy świeżo wyciśniętej oliwy? A może dla pani redaktor to jest jednoznaczne, że gdy się wie o istnieniu jakiegoś smakołyku to się i zna jego smak? Tylko jak w Polsce znać smak świeżo wyciśniętej oliwy? Kto przyjeżdżający tu latem pozna smak karczocha? Pewnych rzeczy możemy tylko doświadczyć mieszkając w danym miejscu.
Zastanawiam się też, dlaczego szefowa działu kultury w gazecie nie umie dostrzec mojej fascynacji sztuką zamieniając ją na egzaltację nie wiadomo czym. Dlaczego nie widać w artykule, by zadała sobie pytanie, skąd taka popularność mojego bloga o Toskanii. Czyżby czytelnicy byli aż tak mało wybredni, że wciąga ich faktycznie opowieść pt. "przybyłam, zobaczyłam, ugotowałam, kupiłam?". Tym bardziej, że ja nie przeżywam romansów, nie zmagam się z remontami, nie kupiłam ruiny, nie miałam w ogóle pieniędzy na przeprowadzenie się do Toskanii, zrezygnowałam ze względnej stabilizacji w Polsce na rzecz mieszkania w pobliżu cudów ręką człowieka poczynionych, a taką możliwość dało mi właśnie bycie gosposią księdza, nie "księżowską".
Zresztą o tym kim jestem mogła Małgorzata Sadowska przeczytać w książce. Mogła uważniej czytać książkę, nie tylko poświęcić się wnikliwie recenzjom o niej na merlinie. Do czego trudno było pani się przyznać i zmieniła umiejscowienie opinii Marianny na komentarz pod blogiem.
Czemu o tym wszystkim piszę? Ano nie omdlewam z wrażenia tylko dlatego, że piszą o mnie w gazecie. Lubię rzetelne dziennikarstwo. Z chęcią poczytałabym jakieś obiektywne i krytyczne uwagi na temat mojej książki.
Może coś, co umieściłam w tym wpisie przyda się pani redaktor i czytelnikom artykułu, którzy nigdy tu jeszcze nie trafili, a którym pokazała tak tendencyjny i czasami miałam wrażenie, że cyniczny obraz, nie tylko mojej osoby. Ja po przeczytaniu tego artykułu nie wiem, czy bym się skusiła na kupienie mojej książki.
Wy, którzy już tu od dawna zaglądacie, wybaczcie mi tę osobistą wycieczkę, ale nie ma we mnie zgody na byle jakie dziennikarstwo. Wiecie też, że nie zarobek ani ambicje literackie były głównymi motywami wydania bloga w postaci książki. Po prostu wydanie czegoś swojego autorstwa i trafienie w czyjeś zapotrzebowania to niezwykła przygoda, której nie zepsuje mi pani "zajmująca się" kulturą. A jeśli ma takie problemy z zobaczeniem we mnie kogoś więcej, niż gosposi, to pomocna może się okazać "Mocno skrócona instrukcja obsługi Małgorzaty Matyjaszczyk".
Dlatego z dedykacją dla Małgorzaty Sadowskiej z "Przekroju" umieszczam, co następuje:
Uwaga techniczna: Jeśli film się "ścina", to najlepiej puścić go, niech sobie leci, w tym czasie coś innego sobie zrobić a potem jeszcze raz odtworzyć.